To było dla mnie jedno z najbardziej ekscytujących doświadczeń dziennikarskich. Tajne spotkanie z Markiem Ungierem. Czas: środek czerwca 2007 r., środa, godzina 9 rano. Miejsce: warszawski hotel Hyatt u zbiegu Belwederskiej i Spacerowej. Kawiarnia na parterze olbrzymiego hallu przypomina pustynię. Z tym, że tu dają pić. Po kilku chwilach znajdujemy ustronne miejsce odizolowane od wścibskich oczu. Bierzemy wodę i kawę.

Reklama

Oskarżenia skruszonego gangstera

Powodem spotkania jest niedawna sensacja, którą żyją media. Do Centralnego Biura Śledczego zgłosił się poszukiwany od kilku lat listem gończym Wiesław Michalski, pseudonim „Olsen”. Na początku lat 90. Michalski, wrocławski biznesmen, uchodził za jednego z najbogatszych Polaków. Szybko jednak związał się z kryminalnym podziemiem i przemienił się w klasycznego gangstera. Teraz złożył propozycję zostania świadkiem koronnym w zamian za ujawnienie swojej wiedzy o przestępstwach innych gangsterów oraz o przekrętach, których był uczestnikiem bądź świadkiem. Media zbulwersowała wiadomość, że w 1992 r. Michalski miał wręczyć Markowi Ungierowi pół miliona dolarów łapówki za sprzedaż kompleksu hotelowego we Wrocławiu, słynnego Dworu Wazów. Zespół hotelowy był własnością spółki Juventur, której szefem był wówczas Ungier.

Do szefostwa Juventuru Ungiera doprowadziła typowa droga nomenklaturowego działacza partyjnego. Urodzony w 1953 r. w Skarżysku-Kamiennej. Tam też skończył ogólniak. Jako 23-latek w 1976 r. ukończył Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Jego praca magisterska na kierunku politologii nosiła tytuł: „Cele i środki działań politycznych”. Dwa lata wcześniej wstąpił do PZPR. Od 1977 r. został etatowym działaczem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, m.in. jego sekretarzem generalnym. W 1987 r. lider ZSMP Jerzy Szmajdziński polecił „młodego i dynamicznego działacza” ówczesnemu szefowi Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Od tego momentu losy ich obu stały się nierozdzielne.

Reklama

Ciepełko pod skrzydłami

Polityczną karierę rozpoczął od stanowiska dyrektora departamentu w komitecie kierowanym przez Kwaśniewskiego. Charakterystyczne dla Ungiera będzie to, że w okresie jego politycznych zapaści, żywiołem staje się dla niego biznes. Tak właśnie było po raz pierwszy po klęsce wyborczej PZPR w 1989 r., kiedy to Ungier prowadził firmę krawiectwa lekkiego. W czasie pamiętnego zjazdu założycielskiego SdRP w 1990 r. był już nieformalnym szefem gabinetu jego pierwszego przewodniczącego Aleksandra Kwaśniewskiego, a później szefem jego zespołu doradców. W latach 1992 – 1993 był prezesem klasycznej nomenklaturowej spółki związanej z partyjną młodzieżówką – Zarządu Biura Turystyki Młodzieży Juventur. To wówczas część nieruchomości przeżywającej kłopoty finansowe spółki zaczął wyprzedawać Ungier. Właśnie m.in. wspomniany już Dwór Wazów. Mimo że wkrótce po tej sprzedaży Juventur zbankrutował, co powinno kłaść się cieniem na talenty biznesowe Ungiera, nadal był on traktowany przez politycznych przyjaciół jako człowiek do specjalnych zadań swojego patrona, wówczas szefa SdRP Kwaśniewskiego. Wtedy właśnie trafił do spółki Ad Novum. Firma ta, założona przez Dariusza Przywieczerskiego, ówczesnego właściciela Universalu, zamieszanego w defraudację pieniędzy FOZZ, finansowała wydawanie „Trybuny”. W jej władzach zasiadali m.in. Marek Siwiec, Krzysztof Janik, Edward Kuczera, do dziś skarbnik SLD. Ad Novum była przechowalnią dawnych działaczy PZPR, a jednocześnie kuźnią najbardziej twardej w bojach politycznych nomenklatury postkomunistycznej. Jeszcze w 1995 r. przewodniczącym rady nadzorczej Ad Novum był Kwaśniewski.

W czasie pierwszej prezydenckiej kampanii wyborczej Aleksandra Kwaśniewskiego w 1995 r. Ungier trzymał się w cieniu. Szefową tej kampanii była Danuta Waniek. To jednak nie ona, a Ungier objął funkcję szefa gabinetu natychmiast po tym, jak Kwaśniewski przeprowadził się do Pałacu Prezydenckiego.

Reklama

Kamieniem w ministra

Dziś wydaje się nieprawdopodobne, ale dopiero po dziewięciu latach urzędowania Marka Ungiera, w kwietniu 2004 r. – bo szefował on nadal gabinetowi Kwaśniewskiego w jego drugiej kadencji – po raz pierwszy jego nazwisko padło publicznie w roli negatywnego bohatera. Wtedy to Wiesław Kaczmarek udzielił „Gazecie Wyborczej” wywiadu, w którym ujawnił, że dwa lata wcześniej, kiedy był ministrem skarbu, został wezwany do Pałacu Prezydenckiego. Tam, w swoim gabinecie Marek Ungier wręczył mu listę z nazwiskami kandydatów do rady nadzorczej Orlenu. Jej szefem miał zostać Jan Kulczyk. Na liście znalazło się poza tym dziewięć nazwisk, z czego sześć to ludzie związani z Kulczykiem. Taką samą listę miał Kaczmarkowi zaproponować też ówczesny premier Leszek Miller. To właśnie tej nocy, według Wiesława Kaczmarka, Ungier miał wiele razy telefonować do Kaczmarka z informacją, że przejęcie Orlenu przez poznańskiego biznesmena jest uzgodnione nie tylko z samym zainteresowanym, ale też z prezydentem i premierem. Oczywiście Ungier zdecydowanie zaprzeczył podawanej przez Kaczmarka wersji wydarzeń. Przyznał tylko, że padały pewne nazwiska w czasie analizy sytuacji w Orlenie. Być może mówiono też o jakiejś liście, ale w całkiem innym kontekście. Twierdził mianowicie, że zapytał Kaczmarka, „czy zna wieść krążącą po warszawce, że o stanowisko prezesa rady Orlenu ubiegać się będzie pan doktor Jan Kulczyk”.

Jeśli idzie o nocne telefony, Ungier po roku tłumaczył je następująco przed orlenowską sejmową komisją śledczą. Owszem, prezydent był tej nocy w urzędzie premiera Millera. Zjawił się tam, bo odbywały się właśnie konsultacje przed zbliżającą się Radą Gabinetową, a pan prezydent przyszedł obejrzeć dokładnie, jak wygląda wnętrze gabinetu premiera. Był tam też obecny i Kulczyk. Wezwano go specjalnie, bo od niego chciano się dowiedzieć, czy prawdziwa jest plotka, że chce zostać szefem Orlenu.

Zupełnie inną wersję podawał ówczesny premier Leszek Miller. Twierdził, że to Kaczmarek przyszedł z nazwiskami kandydatów do rady nadzorczej. Nazwiska Kulczyka wśród nich nie było. Jakby tego było mało, Kaczmarek ujawnił, tym razem w prokuraturze, drugą kłopotliwą rzecz dla Ungiera. Mianowicie, że miał on uprzedzić Kaczmarka, iż jest inwigilowany przez służby specjalne, m.in. ma założony podsłuch. Zrobiono to w związku z podejrzeniem o przyjęcie łapówki kilku milionów dolarów od największego rosyjskiego przedsiębiorstwa naftowego Łukoilu. Później publicznie Kaczmarek jednak się z tego wycofał.

W tamtym czasie, to jest latem 2004 r., wyciągnięto Ungierowi sprawę sprzed lat związaną z transakcją sprzedaży kompleksu hotelowego we Wrocławiu. Okazało się, że prawie od dziesięciu lat warszawska prokuratura na Żoliborzu prowadzi śledztwo przeciwko Markowi Ungierowi. A przed sześciu laty, czyli w 1998 r., zdecydowała o przedstawieniu mu zarzutów. Chodziło w nich o działanie na szkodę własnej spółki i wyłudzenie od notariusza poświadczenia nieprawdy. Ponadto Ungier był oskarżony o nieodprowadzenie w poczet podatku dochodowego pobranej od pracowników Juventuru zaliczki. Dziwnym zbiegiem okoliczności jednak, po objęciu władzy przez SLD, prokuratura przez kilka lat nie zechciała przesłuchać Marka Ungiera i sprawa się przedawniła.

Jego pozycja w Kancelarii Prezydenta była najwyraźniej na tyle silna, że kolejne ujawniane wpadki, które dla innych wysokich urzędników byłyby zabójcze, jego nie ruszały. Ale z pewnością tę pozycję podmywały.

Przysłowiową kroplą, która przelała dzban, była sprawa jego syna. W grudniu 2004 r. media ujawniły, że prokuratura warunkowo umorzyła przeciwko Krzysztofowi Ungierowi dochodzenie o prowadzenie samochodu po pijanemu, mimo że wcześniej za to samo przestępstwo został skazany na karę więzienia w zawieszeniu. Na kilka dni przed sylwestrem 2004 r. Marek Ungier podał się do dymisji, która została przyjęta. I znowu zapomniano o nim aż do czerwca 2007 r.

Szkolony czy samorodny talent?

Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się oko w oko, Marek Ungier sprawiał na mnie wrażenie emerytowanego asa wywiadu. Niektórzy twierdzą, że nie mógł służyć w WSW, nie będąc związany ze specsłużbami wojskowymi. Swego czasu nazywany był „Wachowskim Kwaśniewskiego”. Słuchając jego potoku słów, porównywałem go do „prawej ręki” Wałęsy z czasów jego prezydentury. Konfrontacja wypadła na korzyść Ungiera. Elegancki, wysoki, mówiący ze swadą. Jak każdy człowiek, który otarł się o sprawy tajne i tajemne, pierwszą godzinę poświęcił na zdobycie zaufania. Rzekomo odkrywał tajniki swej biografii, dając lekko do zrozumienia, że robi to tylko ze względu na sympatię i osobisty urok swego rozmówcy. Był spokojny i uśmiechnięty, kiedy opowiadał o swojej pracy w Kancelarii Prezydenta. Zmieniał się jednak w warczącego buldoga, kiedy mówił o krzywdzie, jaką wyrządziły mu media. Mówił z taką niechęcią, że mimowolnie kurczyłem się w fotelu.

Jak się wkrótce okazało, prawdziwym celem spotkania było przekonanie mnie, że wszelkie oskarżenia w sprawie sprzedaży nieruchomości Juventuru są fałszywe. Ungier wyjął z grubej teczki plik dokumentów, w tym umów notarialnych i próbował wytłumaczyć mi, dlaczego transakcja była w istocie rentowna dla Juventuru, nie zaś, jak bezmyślnie za prokuraturą powtarzają media, niekorzystna. Im dłużej Ungier mówił, im bardziej wchodził w szczegóły, tym ja mniej rozumiałem. Być może waga tych dokumentów sprawiła, że Ungier zgubił gdzieś swoją błyskotliwość, o jakiej opowiadali mi jego znajomi. Chyba że to przekonywanie mnie, iż dokonał udanej sprzedaży, było – w czym podobno, zdaniem Kaczmarka, Marek Ungier celuje – purnonsensowym dowcipem.

Czas wolny na politycznej emeryturze wypełnia prezesowaniem w litewskiej firmie produkującej płytki ceramiczne. Niemal 80 proc. udziałów ma w niej kielecki biznesmen Michał Sołowow. Z Ungierem zażyłe kontakty zawarł jeszcze w latach jego urzędowania w Pałacu Prezydenckim, gdzie był częstym gościem. Dziś Ungier przyznaje, że z Sołowowem łączą go przyjacielskie więzy. Czy zechce się spotkać ze mną w sprawie najnowszego zarzutu o przywłaszczenie 100 tys. zł, które blisko 10 lat temu krakowscy biznesmeni przeznaczyli na kampanię prezydencką Kwaśniewskiego? Nie wiem. Przekonanie mnie będzie o tyle trudne, że tym razem nie ma chyba dokumentu, który mógłby świadczyć o jego niewinności.

współpraca: Jerzy Ignatowicz