Z pierwszych przykrych podejrzeń Ungier wykaraskał się bez żadnego uszczerbku. Na honorze. I dla kieszeni. Rzecz dotyczyła dużej transakcji zawartej między nim jako prezesem Juventuru – nomenklaturowej spółki związanej z młodzieżówką PZPR – a pewnym biznesmenem, który wkrótce przeistoczył się w gangstera. Prokuratura miała już nawet przygotowane zarzuty o to, że prezes Ungier sprzedał kompleks pałacowy we Wrocławiu za wielokrotnie mniejsze pieniądze niż wynosiła jego rzeczywista wartość. Ale zapomniała wezwać na przesłuchanie pana prezesa który w międzyczasie został prezydenckim ministrem. A ponieważ zapominała przez kilka lat, sprawa się przedawniła.
Teraz pojawił się inny zarzut, choć znowu idzie o pieniądze. O przywłaszczenia nie małej wcale kwoty, bo okrągłej sumki 100 tysięcy złotych, które darczyńcy przeznaczyli nie dla Ungiera, lecz na wsparcie kampanii jego chlebodawcy i duchowego, czy raczej ideowego przewodnika, Aleksandra Kwaśniewskiego. I to właśnie najbardziej przykre, bo takich rzeczy nie robi się przyjaciołom. Marek Ungier jak wielu jego kolegów wywodzących się z ruchu młodzieżowego czasów PRL był typowym działaczem pośrednikiem. Już wtedy działał po to, żeby móc pośredniczyć. Głównie w kwestiach rozwoju własnej i swoich przyjaciół kariery, nie zaniedbując bynajmniej spraw materialnych. Wiedzieli o tym dobrze ofiarodawcy na rzecz kampanii Kwaśniewskiego, biznesmeni krakowscy. Potraktowali Ungiera jako godnego zaufania pośrednika. Założyli, że więzy, jakie łączyły go z kandydatem na drugą turę prezydencką, są nierozerwalne, a jego lojalność wobec patrona – granitowa. Może tak jest? A jeśli nie? Rozstrzygnie sąd.