Jak przyjdzie co do czego, zawsze liczy się to, kto ma fajniejszych kolegów i dojście do ucha premiera. Tak było i tym razem.

Jeśli Jerzy Pruski, zdymisjonowany już prezes PKO BP, był złym prezesem, to większościowy właściciel banku, minister skarbu, powinien go dawno temu odwołać. Aleksander Grad Pruskiego go nie cenił, ale nie odwoływał – bo prezes miał poparcie i referencje samego Leszka Balcerowicza, byłego wicepremiera i byłego ministra finansów, oraz części polityków Platformy.

Reklama

Grad jednak nie odpuszczał. Było tajemnicą poliszynela, że sprzymierza siły z przeciwnikami Pruskiego i poluje na szefa PKO BP.

Sam prezes Pruski, wiedząc o tym, próbował umacniać swoją pozycję. Szukał przyjaciół wśród polityków Platformy, a ostatnio zawarł sojusz z szefem resortu finansów. Zaproponował Jackowi Rostowskiemu przekazanie zysku banku na łatanie dziur budżetowych. Zaproponował, choć to właściciele, a nie on, decydują, co zrobić z dywidendą.

Reklama

No i zaczęła się publiczna awantura. Głównym arbitrem został premier. To u niego na dywaniku zdecydowano, kto ma rację. Także premier zdecydował, kto wygra, a kto pójdzie do kąta.

W to, że rada nadzorcza, a nie politycy, odwołała Pruskiego, nikt nie wierzy. Twierdzenie ministra Grada, że była to suwerenna decyzja rady, jest przedmiotem drwin.

Politycy zafundowali nam przedziwną zabawę bankiem. Mamy kryzys i budżet potrzebuje pieniędzy, a gospodarka kredytów. Tak się składa, że PKO BP przygotowuje wielką emisję akcji, która będzie ważna dla całej gospodarki. Zamieszanie wokół największej polskiej instytucji finansowej może w tym tylko przeszkodzić – to znaczy, że za sprzedaż dobrego banku dostaniemy mniej pieniędzy. PKO BP nie jest warzywniakiem w Parzęczewie, ale jednym z ostatnich tłustych kąsków, które mamy jeszcze do upłynnienia.

Reklama

Po drugie zabawa jest dziwna dlatego, że bank ma właścicieli (nie tylko państwowych), radę nadzorczą, zarząd. Tam powinny zapadać decyzje o jego przyszłości. Cała ta historia to zły przykład łamania jasnych procedur. Każdy następny prezes, zamiast liczyć się ze zdaniem organów nadzorczych, będzie szukał ludzi, którzy mają dojście do ucha wiadomo kogo.

Głupio wyszło, bo w Polsce obowiązują slogany o konieczności oddzielenia biznesu od polityki, a liczą się jak zawsze koledzy.