MACIEJ WALASZCZYK: Czy w 1989 r. czuł pan, że dyskretnie mogą się panem interesować funkcjonariusze SB? Czas był gorący, wszedł pan do polityki i został kierownikiem wydziału w KC PZPR. Po ujawnieniu notatki SB na temat Kwaśniewskiego o możliwości ich inwigilacji zaczęli nagle dywagować Ciosek, Miller.
SŁAWOMIR WIATR*: Nie odczuwałem tego, ale zarówno ja, jak i moi znajomi zakładaliśmy, że tak jest.

Reklama

Na jakiej podstawie?
Pojechałem kiedyś do mojego przyjaciela Zbysława Rykowskiego, który był wówczas rzecznikiem rządu Rakowskiego. W pewnym momencie w trakcie rozmowy wykonał gest sugerujący, że w przestrzeni, w której przebywamy, mogą być podsłuchy. Zaczął pokazywać na uszy i wyrysował palcami na ramionach pagony. Takie przeświadczenie istniało, choć w żadnej sposób nie wpływało na moje zachowanie i nie traktowałem tego jako jakiegoś zagrożenia. Dlatego i ta notatka o Kwaśniewskim nie wywołuje we mnie żadnych emocji.

Ale był pan też współpracownikiem służb specjalnych PRL.
Byłem i złożyłem stosowne oświadczenie lustracyjne w tej sprawie, ale nie pracowałem w tych departamentach, które zajmowały się śledzeniem aktywnych obywateli tego kraju.

W 1988 r. pracownicy Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UW, w tym m.in. pan, napisali tekst, w którym podważyli kierunek działania partii. Drukowała to „Trybuna Ludu”, mówiono o nim w telewizji.
Tekst był inicjatywą nie tyle środowiska wydziałowego, ile Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych. Kierowałem jego warszawskim oddziałem. Uznałem, że wraz z kolegami warto podyskutować. Przecież każdy przytomny człowiek wiedział w tym czasie, że to jest koniec. Pytanie było: jaki to będzie koniec i czego początek?

Reklama

Oraz jak tutaj nie zatonąć z tonącym okrętem?
Młodzi ludzie nie myślą o tonięciu.

Do polityki wciągnął pana Leszek Miller. Kiedy to nastąpiło?
Tuż przed obradami Okrągłego Stołu. W grudniu 1988 r. na X plenum partii, gdzie zapadały decyzje w sprawie Okrągłego Stołu, m.in. Leszek Miller został wybrany na sekretarza KC PZPR, a na członka Biura Politycznego prof. Janusz Reykowski, który później wraz z Bronisławem Geremkiem wspólnie dokonywał politycznych ustaleń przy Okrągłym Stole. Od młodości byli oni kolegami z Żoliborza. Po tym plenum Miller zadzwonił do mnie z propozycją objęcia funkcji w KC. Wtedy też powstał pomysł zorganizowania w stołówce Komitetu Centralnego otwartego spotkania z młodzieżą z Niezależnego Zrzeszenia Studentów.

Dlaczego wciągnięto pana na stanowisko z KC?
Byłem postacią zupełnie inną niż większość członków ówczesnego Komitetu Centralnego. Należałem do partii, ale nie byłem związany z jej aparatem, nie pełniłem żadnych funkcji. Nie byłem związany z kręgiem jakiegoś środowiska politycznego, ale funkcjonowałem w środowiskach uczelnianych Warszawy, Wiednia oraz uczelni niemieckich. Tak jak mówię: nie miałem wątpliwości, że to koniec PZPR.

Reklama

To kto je wówczas miał?
Tuż przed powołaniem mnie na kierownika wydziału w KC, a więc na początku obrad Okrągłego Stołu, udzieliłem wywiadu Piotrowi Gabryelowi, który wtedy pracował dla tygodnika „Reporter”. Zapytał mnie, kiedy w Polsce będą wolne wybory.

No i co pan odpowiedział?
Że nie wiem dokładnie kiedy, ale jeśli się odbędą, to już bez PZPR, bo partia w dotychczasowym kształcie nie nadaje się w ogóle do rywalizacji w warunkach demokracji. Wydawało mi się oczywiste, że trzeba budować nowoczesną lewicę.

Komentowano to jakoś w komitecie? Mieczysław Rakowski też tak myślał?
Reakcje były różne. Rakowski musiał się potem z tego spowiadać przed działaczami terenowymi, którzy go atakowali za to, że ten, którego powołał do Komitetu Centralnego, rozbija partię.

W partii trwała wówczas jakaś walka frakcyjna?
Nie odczuwałem żadnej walki, bo mnie to po prostu nie interesowało. Odnosiłem wrażenie, że była grupa osób, do której zaliczał się Aleksander Kwaśniewski, która miała poczucie, że nie tyle bronimy realnego socjalizmu, ile mamy za zadanie zbudować coś nowego. Nie była to jednak typowa postawa.

Ale chyba Kwaśniewski mimo wszystko szedł po linii wyznaczonej przez Jaruzelskiego i Rakowskiego. Przecież nie zaangażował się w Ruch 8 Lipca, który otwarcie mówił o likwidacji PZPR i założeniu partii socjaldemokratycznej.
Ruch powstał w moim naturalnym środowisku, z udziałem moich przyjaciół i aktywnym udziałem mojego ojca. Mój stosunek do ruchu był więc oczywisty. Kwaśniewski jednak nie tylko nie demonstrował dystansu do ruchu, ale także go wspierał. Uczestniczył w kilku dużych spotkaniach organizowanych przez 8 Lipca. Był zawodowcem nauczonym pewnej ostrożności, pragmatyzmu, a ja nie. Dlatego on jest w polityce, a mnie tam nie ma.

Jakie były nastroje w partii już po Okrągłym Stole, a przed czerwcowymi wyborami, gdzie głosowanie do Senatu było w pełni wolne?
Było poczucie pewnego przerażenia. Najbardziej przerażeni byli ci, którzy nie mieli wpływu na bieg wydarzeń. Trochę inaczej było z tymi, którzy o czymś decydowali. To poczucie przerażenia niektórych paraliżowało i prowadziło do kapitulacji, a innych mobilizowało do walki.

Kto chciał kapitulować przed zmianami i „Solidarnością”?
Starsi towarzysze byli pogodzeni z tym, że ich epoka się kończy. Nie uczestniczyli w jakichś gwałtownych polemikach z nami i godzili się z tym, że idziemy do Okrągłego Stołu i zawieramy tam kontrakt polityczny z opozycją. Oni wiedzieli, że to nie będzie koniec taki, jaki towarzyszył końcom epok Gierka czy Gomułki, ale coś zupełnie innego. Opór wobec zmian i podziału władzy był słaby, bo partia była słaba. Ówczesny szef „Teleexpressu” Sławek Zieliński któregoś razu przyjechał do mnie do gabinetu pogadać. Przedstawiałem mu jakiś pomysł, a on pyta: „Co partia na to?”. To ja mu odpowiadam: „Sławek, to ma małe znaczenie, partii nie ma”.

„Dzieci Rakowskiego”, jak was wtedy nazywano, szykowały się na nowe czasy?
Byliśmy blisko z nim związani zarówno politycznie, jak i osobiście. Był dla nas osobą ciepłą i przyjaźnie nastawioną aż do śmierci. Widział we mnie jednego ze swych spadkobierców politycznych i poświęcał mi wiele czasu. Byliśmy grupą, która już od początku 1989 r., a ze szczególną determinacją po 4 czerwca, czyniła przygotowania do zbudowania nowej partii. Nas nie obchodziły żadne spory frakcyjne. To on stworzył nam warunki do przygotowania kongresu założycielskiego SdRP.

Kto i kiedy wymyślił nową partię?
Oficjalnie pomysł ten pojawił się latem 1989 r. Wykluwał się już od początku tego roku, ale nie na posiedzeniach Biura Politycznego czy w Komitecie Centralnym, ale w różnych innych miejscach, na przykład w mieszkaniach: moim, Kwaśniewskiego i Millera.

Jaka była w tym rola Jaruzelskiego?
Popierał nas i dawał nam ochronę. Bez tego byśmy wiele nie zdziałali.

Rozdzielaliście role między sobą?
I tak, i nie. Naradzaliśmy się, czy tworzyć nowe ugrupowanie w warunkach kontynuacji, czy wypowiadając partii posłuszeństwo, która zawiodła.

To była taka alternatywa?
Była, ale w archiwach chyba tego nie znajdziecie. Ten pomysł rodził się w wielu rozmowach mniej oficjalnych. No, chyba że były tam mikrofony i w zasobach IPN będzie jakiś ślad naszych rozmów. Uznaliśmy, że można działać tylko w warunkach kontynuacji, bo inaczej akcja okazałaby się niewiarygodną i poniosła porażkę. Chodziło o to, by uniknąć rozpadu partii przed zjazdem i honorowo wyprowadzić sztandar.

Ale skąd mielibyście ogromne pieniądze i majątek?
Najważniejszy był projekt polityczny, którym była budowa partii socjaldemokratycznej. Sprowadzenie wszystkiego do logistyki jest wtórne. Dzisiaj PO i PiS, mając wielkie pieniądze, mogą nie dotrwać 10-lecia swego istnienia.

Jak dostał się pan do Sejmu?
Wszedłem w tzw. drugiej turze wyborów, po tym jak 4 czerwca przepadła partyjna lista krajowa. Wcześniej posłowaniem nie byłem w ogóle zainteresowany.

A poparła pana „Gazeta Wyborcza”, która wskazywała m.in., by w drugiej turze głosować na Józefa Oleksego?
Nie, ponieważ wraz ze mną kandydował Andrzej Gdula, który przygotowywał spotkania z opozycją w Magdalence. „Gazeta” wsparła wówczas jego, co było zresztą zupełnie zrozumiałe.

Jaki był nastrój przed wyborami, w maju? Badania opinii społecznej miały pokazywać, że partia cieszy się jednak pewnym poparciem.
W partii było poczucie, że jest coś do wygrania. Pułkownik Stanisław Kwiatkowski, prywatnie ojciec Roberta, byłego prezesa TVP, był wówczas szefem CBOS zaprezentował nam badania opinii, z których niestety wyciągnięto fałszywe wnioski. Wyniki badań nie były tak naprawdę dla PZPR pozytywne. Sugerowano się, że jeśli przeciw nieznanemu działaczowi „Solidarności” wystawiona zostanie osoba rozpoznawalna i znana, to automatycznie ludzie na nią zagłosują. Tymczasem nie wzięto pod uwagę, co będzie, jeśli kontrkandydatem człowieka znanego i popularnego będzie człowiek nieznany, ale sfotografowany z Lechem Wałęsą. Pod koniec Okrągłego Stołu, podczas spotkania w małym gronie, w gabinecie sekretarza KC Macieja Czarzastego z udziałem Stanisława Cioska i Kazimierza Barcikowskiego, analizowaliśmy, co partia ma robić przed wyborami. Powiedziałem wtedy, że jeśli wprowadzimy 10 senatorów, to będzie wielki sukces.

Jak na to zareagowali?
Towarzysz Czarzasty zareagował gwałtownie i stwierdził, że się na tym nie znam. Pamiętam, że w trakcie kampanii wyborczej spotykałem się z Olkiem Kwaśniewskim, który powiedział mi, że choć prowadzi intensywną kampanię, robi wielką robotę, jeździ od stadionu do stadionu, to nie skończy się to dobrze. To mówił człowiek, który potrafi rozmawiać z ludźmi, który jest inteligentny i potrafi wyczuć, czy wzbudza zainteresowanie. Dla wielu z nas było jasne, że te wybory przegramy. Cały rok 1989 sprowadzał się do pytania: co jest realne? Od oficjalnych negocjacji z opozycją poprzez wybory. Ciągle mieliśmy wrażenie, że dotykamy ściany, bo nikt w żadnym kraju demokracji ludowej tego wcześniej nie przerabiał.

Przecież Gorbaczow wręcz popychał Jaruzelskiego do rozmów z „Solidarnością” i odważniejszych reform politycznych, do których ten ostatni się nie palił.
O ich ustaleniach wiedzieli Jaruzelski, Kiszczak, może jeszcze kilka osób z kierownictwa. Ja nie miałem takiej świadomości.

Jak odebrał pan nieudaną misję tworzenia rządu przez szefa MSW gen. Kiszczaka? W końcu teoretycznie mieliście większość.
Ale była to większość tymczasowa, która pozwoliła jedynie na powołanie gen. Jaruzelskiego na prezydenta. Dla wielu działaczy ZSL, którzy nie czuli jakiejś lojalności wobec PZPR, była to okazja do bezkrwawego rewanżu za dziesięciolecia podległości. Rząd Kiszczaka byłby rozwiązaniem tymczasowym, który skończyłby się jeszcze boleśniejszą katastrofą. Rezygnację Kiszczaka przyjąłem z ulgą, uznając, że partia jest teraz siłą opozycyjną.