Nic dziwnego, że w ubiegłym roku dziecięcym przebojem na Gwiazdkę były „Opowieści z Narnii”. Film o rodzeństwie przechodzącym przez szafę do krainy bajek. Podejrzewam, że większość dzieci w oczekiwaniu na Święta też najchętniej uciekłaby do szafy i zamknęła za sobą drzwi przed dorosłymi, nie zostawiając żadnego listu pożegnalnego ani listu do Mikołaja. Lepiej się dostać w ręce okrutnej królowej Narnii, satyra z rogami i gadających wilków niż w łapy sklepowych Mikołajków już od miesiąca czyhających jak gwardia pedofilów na niewinność dzieciństwa.
Oni w swoich czerwonych, rytualnych strojach obszytych niewinnym futerkiem nie wiedzą, co czynią, odzierając żywcem Święta z magii. Ostatnio, robiąc porządki, wyrzuciłam wór plastikowego śmiecia gromadzącego się z gadżetów dołączanych w prezencie do wszystkiego: gazet, jedzenia i prawdziwych prezentów. Komercja szkodzi dzieciom nie mniej niż szantażujący rodzice: „Zobaczysz, powiem Mikołajowi”. Mikołajem się straszy i manipuluje, prymitywnie modelując pożądane zachowania. Gdzie w tym magia, oczarowanie, pokusa?

Okradanie z magii
Z magii okrada handel, rodzice, a nawet klimat, zabierając baśniową scenografię śniegu. Dzieci, dorastając teraz w cieplarnianym klimacie, różnią się od dawnych roczników przymrażanych do gruntu warunkami. Moja córeczka obejrzała dokładnie Świętego Mikołaja odwiedzającego przedszkole i sceptycznie oceniła: – Nie był całkiem prawdziwy. – Dlaczego? – zapytaliśmy przestraszeni. – Bo nie był zimny!
Nieufną łapką porwała się na świętokradztwo, dokonując pomiaru ciepłoty Mikołaja. Przecież gwiazdkowy Święty przybywa z krainy śniegu, najczęściej przenikając do dziecięcej wyobraźni przez oszronioną szybę telewizora. Powinnien być więc co najmniej schłodzony. Jeśli „nie zmieszany” to „wstrząśnięty” poglądami na swój temat wśród najmłodszego pokolenia. „– Kiedy on w końcu przyjdzie... – niecierpliwi się nasz trzyletni sąsiad, zażarty telewidz – Ten od prezentów, no ten Święty Prezenter”. Najmłodsi, dorastając jak pomidory w szklarniowym cieple i świetle telewizorów, mają do wyboru setki Mikołajów, znanych z nazwiska prezenterów, bohaterów kreskówek, reklam. Mikołaj pije colę, je pierniczki i gada przez telefon. W moich czasach Mikołaj był bardziej wszechmogący i tajemniczy od Bonda. Pachniał skórką pomarańczy dojrzewających specjalnie na Gwiazdkę. Dzisiaj skórka pomarańczy kojarzy się głównie z cellulitisem, którego należy się pozbyć.

Sędzia dobrych i złych uczynków
W dzieciństwie przenigdy nie śmiałabym testować Mikołaja, przyglądać się krytycznie jego doklejonej brodzie. Ani tym bardziej dotykać Świętego. Kiedy pojawił się u nas w domu, stałam jak sparaliżowana. Znał na wylot każdy uczynek. Mój Pierwszy Mikołaj nie miał czerwonego płaszcza ani stylowej czapki. Może trudno było dostać czerwone płótno używane przez komunistyczną władzę na sztandary. Święty ubrany był w obszerne szarobure palto, nosił filcowy kapelusz wciśnięty na oczy, a brodę i wąsy miał narysowane węglem. Stukot jego ciupagi przywiezionej z Zakopanego zagłuszył we mnie dziecko na tyle, że nie rozpoznałam w nim własnej mamy. Na widok Świętego Mikołaja rączki same składały się do paciorka, nóżki uginały pokornie do klęknięcia. Przecież to było nadejście mini-Mesjasza w dziecięcej skali – spełnienie przepowiedni dorosłych, że zjawi się sędzia dobrych i złych uczynków. Nie był za przeproszeniem przydrożnym Mikołajem, komercyjnym naganiaczem wystającym na byle rogu przed sklepem. Przybywał w glorii i chwale dziecięcych marzeń. Nie jak usługa czy menedżer z katalogu studiowanego teraz przez kilkulatki na dwa miesiące przed Wigilią. Dzieciak, założywszy nogę na nogę, wybiera skatalogowane podarunki. Święty w moim domu był cudem, jednym z cudów wydarzających się w wigilijny wieczór.
Tego dnia przed zmierzchem poszłam z tatą na działkę. Zapowiadano śnieżycę, trzeba było podeprzeć gałęzie drzew. Najsłabsza jabłoń już uginała się od białego ciężaru. Ojciec, niosąc kije, strącił śnieg z krzaka malin przeznaczonego do wycięcia. Zasadzony w dzień moich urodzin, przez pięć lat nie owocował. Znajomy działkowicz uprawiający obok swoje poletko (a w wyobraźni zarządzający swoim utraconym majątkiem na kresach) poradził starą, wschodnią metodę: „Siekierę przyłożyć do pnia albo gałęzi, mówiąc wprost: Jak ty mi tak, to ja tobie tak na przyszły rok”. Nie wiem, czy tata posłuchał rad sąsiada i złożył krzakom ogrodniczą propozycję nie do odrzucenia. W każdym razie tamtego dnia pod świeżym śniegiem pojawiły się pachnące maliny. Na działce zrobiło się cicho, jakbyśmy znaleźli w ten wigilijny wieczór owocowego Graala. Mróz ścinał deszcz, przemieniając wodę w gwiazdki wielkich płatków śniegu. Ojciec zdjął rękawice i drżącymi palcami zrywał je, jakby się bał, że są złudzeniem i się roztopią, zanim wrócimy do domu. Niosłam krwistoczerwone maliny przysypane lukrem śniegu. Ostrożnie, by nie upaść w zaspę i nie poślizgnąć się na chodniku. Łódź w latach 60., zwłaszcza jej stara dzielnica Bałuty, przypominała Wenecję nad kanałami rynsztoków, zimą skutymi lodem.
Nie szkodzi, że mój Pierwszy Święty Mikołaj nie był w paradnym stroju. Jadł za to czerwone maliny przybrane bielą śniegu i cukru. Malinowy krzak z czasem wycięto. Więcej nie zaowocował. Zimy przestały być tak ostre. Złagodniały też wymagania Świętego Mikołaja przepytującego kiedyś z paciorka i sumienia. Jednak ile razy wspominam tego pierwszego, prawdziwego, czuję smak malin i chłód dawnej epoki. Może moja córeczka ma rację, mierząc prawdziwość Świętego termometrem? Próbując uchwycić czymkolwiek różnicę między marzeniem a realnością.

Wysłannik Nieba
Święty Mikołaj pojawiał mi się w różnej postaci, jakby dopasowując się do moich etapów życia. W czasach buntowniczej młodości jako hippisowsko owłosiony Święty wyznawał filozofię miłości drogi, będąc wiecznie w podróży, z workiem przerzuconym przez ramię. W Polsce stanu wojennego przestałam być dzieckiem kwiatem, rezygnując z pokojowych metod walki o wolnoć, co skończyło się w moim przypadku azylem politycznym. Pierwsze emigracyjne święta w obozie przy zachodnim krańcu Europy były dosyć rozpaczliwe, przyplątało się zimowe choróbsko. Wyszłam w Wigilię szukać nie pierwszej gwiazdki czy Mikołaja, ale lekarza. Bieda emigracyjnej gwiazdki – czerwony barszcz z torebki, kolędy nadawane przez Wolną Europę i gałązka iglaka z parku. W najbardziej podniosłym momencie na obrus wylazły robaki. Rozgrzały się na gałązce i spadały z niej jak świąteczne ozdoby. Lekarz, z którym porozumiewałam się na migi, okazał się prawdziwym Świętym Mikołajem. Przyniósł lekarstwa i, co ważniejsze, ludzką dobroć i szacunek.
Kiedy zaczęłam studiować antropologię, popatrzyłam na Mikołaja bardziej symbolicznie. Mieszkałam w Szwecji i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jego stożkowate nakrycie głowy, obszyty białym futrem strój nawiązują do obrzędowej szaty szamana, tym bardziej że na dalekiej północy Skandynawii, w Laponii, gdzie Mikołaj ma stały adres, działają nadal szamani wysyłani do Nieba po spełnienie marzeń, zdrowie i pomyślność. W swoje podniebne podróże wybierają się dzięki magicznej sile zwierząt. Mikołaj także wyrusza z zaprzęgiem renów. Wjeżdża najczęściej przez komin będący symboliczną domową osią świata łączącą Niebo z Ziemią. Gdyby szukać cienia Świętego Mikołaja, jego dopełnienia, z którym razem tworzy jedność, zapędzilibyśmy się w niebezpieczne regiony, skąd już się nie wraca... Kto zamiast brzuszka, rumianych policzków świadczących o zdrowiu, długiej szaty i bogatego owłosienia nie ma nic? Chudy do kości, nagi, bez skrawka skóry do okrycia? Kto zamiast dawać, zabiera? Na kogo nie czekamy, a wręcz uciekamy przed jego nieuchronną wizytą? Dobroduszny Mikołaj – wysłannik z Nieba nagradzający za dobro – przychodzi tak długo co roku, aż pojawia się jego zmienniczka – Śmierć albo kościotrup zesłany na ludzi za grzech.

Czas cudów
Ale Boże Narodzenie to magiczny czas cudów, cudu życia zaprzeczającego śmierci. W szumie kolęd kołyszących do snu na jawie rodzi się nie tylko dzieciątko Jezus, lecz i egocentryczna dziecinka w nas samych. Bawią ją świecidełka, lampki zakrywające nieatrakcyjną realność, cieszą smakołyki rozpieszczające zmysły. Otacza nas dziecięca błogość, święta od samych siebie i brutalności dorosłego życia. Czas cudów: zwierzęta mówią ludzkim głosem, dorośli są jak dzieci, a dzieci jak domorosłe Hamlety. Rozdarte między bajką o Świętym Mikołaju, którą dawno przejrzały, a dorosłością dającą siłę i zabierajacą przywilej niewinności. Święty Mikołaj w płaszczu koloru płomieni i krwi, z czerwonym nosem klauna stoi na granicy dwóch światów, jak anioł z ognistym mieczem broniący powrotu do raju dzieciństwa. Biada temu, kto tę granicę naruszy – jak choćby australijska nauczycielka wmawiająca sześciolatkom, że Mikołaj nie istnieje. Na żądanie rodziców wyrzucono ją natychmiast z pracy. Mikołaj nie istnieje? Komu na tym zależy? Zarówno rodzicom i dzieciom, wszystkim chodzi tak naprawdę o prezent bezwarunkowej miłości. Co roku dostajemy ją pod choinkę w przewiązanej kokardą paczce. To dowód, że kochamy i jesteśmy kochani.


Manuela Gretkowska, pisarka. Zadebiutowała w roku 1990 utworem „My zdies’ emigranty”. Opublikowała również powieści „Tarot paryski” (1993), „Kabaret metafizyczny” (1994), „Podręcznik do ludzi” (1996), zbiór opowiadań „Namiętnik” (1998), „Silikon” (2000), nominowany do nagrody Nike pamiętnik „Polka” (2001), „Sceny z życia pozamałżeńskiego” [razem z Piotrem Pietuchą] (2003) oraz „Europejkę” (2004). Jest także autorką scenariusza do filmu Andrzeja Żuławskiego „Szamanka” i współscenarzystką serialu „Miasteczko”