"Jestem przekonany, że uchwalona wczoraj ustawa pozostanie na zawsze znakiem wstydu dla tych parlamentarzystów, którzy podnieśli rękę za odrzuceniem prezydenckiego weta" - w ten sposób Adam Michnik komentował w grudniu 1998 roku decyzję Sejmu umożliwiającą utworzenie Instytutu Pamięci Narodowej.

Idea powołania do życia IPN, wzorowanego do pewnego stopnia na niemieckim Instytucie Gaucka, pojawiła się rok wcześniej wkrótce po wyborczym zwycięstwie AWS i utworzeniu koalicyjnego rządu Jerzego Buzka. Inicjatorem był minister koordynator służb specjalnych Janusz Pałubicki, natomiast głównymi autorami projektu ustawy profesorowie Andrzej Rzepliński i Witold Kulesza.

To ich dziełem był pomysł, by w ramach jednej instytucji, która przejąć miała archiwa komunistycznej bezpieki, razem z archiwistami i historykami pracowali prokuratorzy.

To połączenie funkcji naukowych i śledczych zaowocowało pierwszą falą ataków na IPN. Od początku nie przebierano w słowach. Zanim prokuratorzy z IPN zdążyli rozpocząć pierwsze śledztwa, prof. Bronisław Łagowski porównał Instytut do "czerezwyczajki", a prof. Andrzej Romanowski - który w następnych latach zasłynął z licznych filipik antyipeenowskich - uznał jego utworzenie za przejaw bolszewizmu.


Nieczystości kloaczne

Poza Gazetą Wyborczą konsekwentnie głoszącą, w ślad za swym redaktorem naczelnym, pogląd, że dokumenty komunistycznych służb specjalnych to nieczystości kloaczne, którymi powinny zajmować się służby oczyszczania miasta, a nie politycy, głównym przeciwnikiem utworzenia IPN pozostawał SLD.

Ta ustawa bardzo zaciąży na procesie transformacji w Polsce - przekonywał prominentny wówczas polityk Sojuszu Zbigniew Siemiątkowski. A wątpiącym w to dodawał, powołując się na swą ekskluzywną wówczas wiedzę na temat zawartości archiwów bezpieki: Na dużą skalę produkowano fałszywki. Najwięksi łajdacy mogą spać spokojnie, bo był czas i ludzie, którzy zadbali o to, by w archiwach nie pozostał nawet skrawek papieru, który by ich obciążał.

Utworzeniu Instytutu próbował też zapobiec Aleksander Kwaśniewski, a jego weto wobec ustawy o IPN wywołało emocjonalną reakcję Janusza Pałubickiego, który w telewizyjnej wypowiedzi określił Kwaśniewskiego mianem prezydenta wszystkich ubeków.

Koalicja AWS-UW miała w Sejmie zbyt mało głosów, by samodzielnie przełamać prezydenckie weto, dlatego podjęła w tej sprawie rozmowy z PSL. Po wahaniach ludowcy, w zamian za wprowadzenie do ustawy zmian umożliwiających im wpływ na obsadę stanowiska prezesa Instytutu, zdecydowali się głosować za odrzuceniem prezydenckiego weta, co nastąpiło w grudniu 1998 roku.

Był to pierwszy i jedyny przypadek w dziejach Sejmu III kadencji, gdy udało się zgromadzić większość wystarczającą do odrzucenia weta Kwaśniewskiego. Po obiecanej PSL nowelizacji ustawy rozpoczęło się poszukiwanie odpowiedniego kandydata, którego przedstawiało Sejmowi liczące 11 członków Kolegium IPN, reprezentujące wszystkie główne siły polityczne w parlamencie (w tym SLD).

Opieszałość kierownictwa AWS oraz błędy popełniane przy doborze kolejnych kandydatów sprawiły, że prezesa Instytutu wybrano na pięcioletnią kadencję dopiero w czerwcu 2000 r. Został z nim senator z Wrocławia prof. Leon Kieres, który stanął przed największym wyzwaniem w dziejach polskiej archiwistyki, czyli operacją przejęcia i uporządkowania 86 kilometrów akt, jakie miały trafić do IPN.

W Polsce, inaczej niż w Niemczech, gdzie pracownicy Instytutu Gaucka od początku pracowali w dawnych budynkach Stasi, za konieczne uznano przeniesienie tej olbrzymiej ilości dokumentów do nowych magazynów. Ich znalezienie i adaptacja zajęły ponad dwa lata, po czym nastąpił etap przejmowania archiwaliów z rąk służb specjalnych.

Jak pokazał ubiegłoroczny proces likwidacji WSI, nie wszystkie dokumenty służb specjalnych PRL trafiły wówczas do Instytutu, niemniej zdecydowana większość z tego, co ocalało po akcji niszczenia i ukrywania dokumentów z przełomu 1989 i 1990 roku znajduje się dziś w archiwum IPN.

Znacznie trudniejsze okazało się natomiast uporządkowanie tego gigantycznego i specyficznego zasobu archiwalnego, za co energicznie zabrano się dopiero w połowie dekady, już pod rządami nowego prezesa Janusza Kurtyki.


Policyjna historiografia
Dość niespodziewanie pierwszym wielkim wyzwaniem, przed jakim stanął IPN, stała się sprawa zbrodni w Jedwabnem. W lipcu 2001 roku prezydent Kwaśniewski przeprosił za jej dokonanie, co wywołało niezadowolenie części mieszkańców Jedwabnego oraz środowisk kwestionujących ustalenia kontrowersyjnej książki Jana T. Grossa.

Podobne reakcje wzbudziły ustalenia prokuratora IPN Radosława Ignatiewa, który po trwającym dwa lata śledztwie potwierdził, że masowego mordu dokonało kilkudziesięciu Polaków zachęconych do tego przez Niemców. Jednak działania Instytutu w tej sprawie nie ograniczyły się do samego śledztwa.

Biuro Edukacji Publicznej IPN wydało bowiem obszerną publikację Wokół Jedwabnego, w której znalazł się zarówno zbiór dokumentów dotyczących tych dramatycznych wydarzeń, jak i opracowania historyków. Pluralistyczny charakter tych ostatnich stanowił czytelny sygnał, że oskarżenia IPN o narzucanie jedynie słusznych interpretacji różnych wydarzeń historycznych są pozbawione podstaw.

W rzeczywistości bowiem w IPN znalazło pracę kilkuset historyków różniących się - często bardzo poważnie - poglądami wyrażanymi w licznych publikacjach. Jednak krytycy Instytutu, zwykle zresztą niemający większej wiedzy na temat zawartości ponad dwustu książek wydanych na przestrzeni ostatnich sześciu lat przez pracowników IPN, konsekwentnie przedstawiają go jako matecznik policyjnej historiografii.

Za przykład służą im od początku te same trzy czy cztery nazwiska, do znudzenia odmieniane przez wszystkie przypadki. Pozostali, jako niepasujący do schematu pseudobadaczy z IPN, są zwykle przemilczani.
Część ataków na naukowców pracujących w Instytucie miała swoje podłoże w konflikcie pokoleniowym, jaki w środowisku historycznym wywołało powstanie IPN.

Szef pionu edukacyjnego IPN Paweł Machcewicz miał w chwili objęcia stanowiska 34 lata, a większość jego podwładnych była jeszcze młodsza. W skostniałych strukturach akademickich ci ludzie - jeśli w ogóle znalazłyby się dla nich etaty - musieliby przez długie lata czekać na naukową autonomię oraz środki umożliwiające swobodne organizowanie konferencji czy wydawanie książek.

Tymczasem IPN stworzył dla wielu młodych ludzi wyjątkową szansę pracy w zawodzie historyka oraz możliwość naukowego rozwoju. Z pewnością nie wszyscy z niej skorzystali i nie wszystkie publikacje pracowników Instytutu są na równie wysokim poziomie. Jednak w krytyce, jaką kierowano pod ich adresem, zwykle nie chodziło o naukową polemikę. Tym bardziej że nie uprawiali jej zazwyczaj inni historycy dziejów najnowszych, ale wszystkowiedzący publicyści, mediewiści dorywczo zajmujący się polityką lub - jak wspomniany prof. Romanowski - badacze literatury, którzy nie zhańbili się nigdy napisaniem bodaj jednej książki na temat PRL.

Cel był inny. Poprzez wmówienie opinii publicznej, że tzw. historycy IPN to rodzaj sekty bezkrytycznie wierzącej w każde słowo zapisane w papierach bezpieki, starano się prewencyjnie unieważnić znaczenie ich ewentualnych, niewygodnych odkryć.

Ta taktyka przyniosła znaczące rezultaty, o czym wie każdy historyk z IPN mający kontakty ze środowiskami akademickimi. A jest ich sporo, bowiem co roku od kilku do kilkunastu pracowników Instytutu finalizuje na wyższych uczelniach przewody doktorskie i habilitacyjne.


Przypadek Niezabitowskiej
Zbieżność stanowisk między prezydentem Kwaśniewskim i prezesem Kieresem w sprawie Jedwabnego przyczyniła się do przetrwania przez Instytut okresu rządów SLD, który - mimo pojawiających od czasu do czasu propozycji zreformowania IPN - ograniczył się ostatecznie do corocznego obcinania jego budżetu.

Ceną za przetrwanie było zachowawcze stanowisko prezesa w udostępnianiu dokumentów bezpieki, co umożliwiały pełne niejasności przepisy ustaw o IPN oraz ochronie informacji niejawnych. Ich symbolem stała się tzw. cezura 1983 roku, która przez kilka lat blokowała badaczom dostęp do teczek agentury działającej po lipcu tego roku, kiedy Sejm PRL uchwalił tzw. kiszczakowską ustawę o MSW dającą po raz pierwszy SB formalne prawo do pozyskiwania informatorów.

Cezura ta była rezultatem kompromisowej interpretacji przepisów, do której ostatecznie przychylił się prof. Kieres. Wiele wpływowych osób z jego otoczenia oraz z Kolegium IPN opowiadało się bowiem za taką interpretacją przepisów, która zakładała ukrycie przed historykami danych identyfikujących wszystkich współpracowników bezpieki pozyskanych od 1944 roku.

Podobne spory dotyczyły dostępu do akt agentury SB dla dziennikarzy. Początkowo władze IPN stały na stanowisku, że dziennikarze nie mają takiego prawa.

Przełom w tej sprawie nastąpił w grudniu 2004 r., po wybuchu sprawy Małgorzaty Niezabitowskiej, która dowiedziawszy się, że Krzysztof Wyszkowski otrzyma wkrótce z IPN jako pokrzywdzony informacje na temat TW Nowaka, podjęła spektakularną kontrakcję.

Najpierw pojawiła się w Instytucie z propozycją zaangażowania w działalność tworzonego wówczas Stowarzyszenia Przyjaciół IPN, a następnie - najwyraźniej uznając, że nie zdoła w ten sposób powstrzymać pracowników Instytutu - opublikowała głośny artykuł w Rzeczpospolitej. Jego treść, a także późniejsze publiczne wypowiedzi Niezabitowskiej, skłoniły wahającego się prezesa IPN do udostępnienia prasie teczki TW Nowaka.

Sposób odczytania zawartości tej teczki przez poszczególnych dziennikarzy, wyraźnie uzależniony od stosunku ich redakcji do lustracji, dowodził, że miejsce sporów o sens otwierania archiwów komunistycznej bezpieki zajmą teraz polemiki związane z interpretacją znaczenia poszczególnych dokumentów.

Zarazem jednak - co wydaje się szczególnie ważne w kontekście zbliżającego się ponownego otwarcia archiwum IPN dla dziennikarzy - w publikacjach dotyczących Małgorzaty Niezabitowskiej nie znalazły się zawarte w teczce informacje na temat jej życia osobistego oraz członków jej rodziny.

Z wyjątkiem autora jednej krótkiej notatki, opublikowanej zresztą w tygodniku należącym do najostrzejszych krytyków IPN, dziennikarze zachowali się w sposób odpowiedzialny.

W grudniu 2004 r. miliony Polaków obejrzały na ekranach telewizorów, jak reporterka Wiadomości TVP Edyta Suchacka przegląda w komputerze znajdującym się w warszawskiej czytelni IPN jedną z jawnych list inwentarzowych, na której znajdowało się nazwisko Małgorzaty Niezabitowskiej.

Wówczas lista ta - stanowiąca niewielką część wykazu teczek przechowywanych w archiwach IPN - nie zrobiła na nikim specjalnego wrażenia, ale sytuacja zmieniła się w miesiąc później, kiedy w jej posiadanie wszedł dziennikarz Rzeczpospolitej Bronisław Wildstein. Przekazał on listę (obejmującą ponad 160 tys. nazwisk) grupie dziennikarzy, by zachęcić ich do prowadzenia w IPN kwerend archiwalnych.

Na liście, na której obok nazwisk umieszczono wyłącznie sygnatury akt, znajdowali się funkcjonariusze służb specjalnych PRL, ich agenci, jak też osoby, które były inwigilowane przez bezpiekę.


Lista Wildsteina
29 stycznia 2005 r., na pierwszej stronie Gazety Wyborczej, ukazał się artykuł pod tytułem Ubecka lista krąży po Polsce, który doprowadził do wybuchu lustracyjnej histerii, tym bardziej że w kilka dni później sama lista - ochrzczona już mianem listy Wildsteina - trafiła do internetu.

Przez kilka następnych tygodni setki tysięcy Polaków (z badań wynikało, że uczyniło to około 10 proc. ogółu obywateli) sprawdzały na niej różne nazwiska. Wielu z nich nie przyjmowało do wiadomości wyjaśnień IPN, że nie jest to wykaz agentów, a samo imię i nazwisko w zdecydowanej większości przypadków nie pozwala zidentyfikować konkretnej osoby.

Część prasy potęgowała nastroje histerii, rozpisując się na temat atmosfery podejrzeń i dramatów osobistych tysięcy ludzi, których nazwiska znalazły się na liście. Do ostro atakowanego wówczas IPN wkroczyła kontrola przysłana przez Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych Ewę Kuleszę.

W efekcie jej działań na ponad rok pozbawiono osoby korzystające z archiwum IPN możliwości korzystania z inwentarzy, a prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie niewłaściwej ochrony danych osobowych w Instytucie.

Kontrola inwentarzy archiwalnych przez GIODO stanowiła nadużycie władzy ze strony tej instytucji, bowiem samo nazwisko i sygnatura nie stanowiły danych osobowych umożliwiających identyfikację konkretnej osoby.

Przekonało się o tym blisko 90 proc. z kilkudziesięciu tysięcy osób, które - po przeprowadzonej w tym celu przez Sejm błyskawicznej nowelizacji ustawy o IPN - złożyły w Instytucie odpowiedni wniosek, by dowiedzieć się następnie, że mimo zbieżności imienia i nazwiska to nie oni figurują na liście Wildsteina.

Przyznała to też prokuratura, która umorzyła śledztwo w sprawie naruszenia przez IPN ustawy o ochronie danych osobowych z powodu niestwierdzenia przestępstwa. Z kolei w październiku 2005 roku kontrowersyjnej interpretacji ustawy o IPN dokonał Trybunał Konstytucyjny, uznając, że dziennikarze nie powinni mieć dostępu do przechowywanych w Instytucie dokumentów, natomiast prawo do ich obejrzenia - jednak wyłącznie dotyczących własnej osoby - powinni mieć funkcjonariusze i tajni współpracownicy służb specjalnych PRL.

Bilans całej afery związanej z listą Wildsteina wydaje się niejednoznaczny. Z jednej strony, wskutek histerycznej reakcji części mediów oraz polityków, niektóre z osób noszących nazwiska identyczne ze znajdującymi się na liście istotnie mogły odczuwać dyskomfort. Kilkanaście z nich wytoczyło nawet procesy IPN oraz Wildsteinowi. Rzeczywistemu ograniczeniu uległ też zakres osób mających dostęp do archiwów IPN.

Z drugiej wszakże strony, ujawnienie listy wywołało olbrzymią publiczną dyskusję i uświadomiło wielu Polakom, jak wielkim problemem moralnym i społecznym pozostają akta bezpieki stanowiące najciemniejszą część dziedzictwa epoki PRL.

Z badań CBOS przeprowadzonych na początku marca 2005 roku wynikało, że 45 proc. Polaków pozytywnie oceniło ujawnienie listy inwentarzowej IPN, natomiast 27 proc. uznało to wydarzenie za szkodliwie. Bardzo wielu, bo aż 28 proc., nie miało w tej sprawie jednoznacznego poglądu.


Lustracyjne prawo Kalego
Jeszcze nie wygasły emocje związane z ujawnieniem listy Wildsteina, gdy w połowie kwietnia 2005 roku prezes Kieres niespodziewanie poinformował o publicznie znanej osobie będącej agentem SB w otoczeniu zmarłego właśnie Jana Pawła II. Niefortunna wypowiedź Kieresa wywołała falę personalnych spekulacji, którą po kilkunastu dniach przeciął komunikat IPN informujący, że chodzi o o. Konrada Hejmę.

Sposób i moment ujawnienia całej sprawy był wyjątkowo źle dobrany i naraził Instytut na liczne głosy krytyki. Wydarzenie to przesądziło też prawdopodobnie o odrzuceniu w maju 2005 roku przez Kolegium IPN kandydatury Kieresa, który chciał zostać prezesem Instytutu na drugą kadencję.

Reakcje różnych środowisk na sprawy Niezabitowskiej i Hejmy były na tyle charakterystyczne, że można na ich podstawie, nawiązując do postaci ze znanej powieści Henryka Sienkiewicza, sformułować lustracyjne prawo Kalego głoszące, że IPN jest dobry i potrzebny, gdy znajduje agenta w obozie naszych przeciwników, natomiast traci natychmiast te cechy, gdy tylko przechowywane w nim dokumenty obciążają kogoś nam bliskiego.

Prawo to z żelazną konsekwencją stosują zarówno politycy różnych orientacji, jak i przedstawiciele najrozmaitszych korporacji zawodowych, a jego działanie można było obserwować także przy okazji ostatniego skandalu związanego z osobą abpa Stanisława Wielgusa. Lustracyjne prawo Kalego zakłada też, że każdy nieodpowiadający nam przypadek ujawnienia czyjejś współpracy z bezpieką to przejaw dzikiej lustracji, choć w rzeczywistości mamy do czynienia z całkowicie legalnym upowszechnianiem informacji udostępnionych osobom pokrzywdzonym lub historykom.

Kontrowersjom związanym z ujawnianiem nazwisk kolejnych współpracowników bezpieki towarzyszyło rozpoczęcie w IPN prac źródłoznawczych, których celem było określenie poziomu wiarygodności zachowanych dokumentów. Zostały one zintensyfikowane po objęciu stanowiska prezesa przez Kurtykę. Nowy prezes zainicjował też organizowanie wystaw, dzięki którym mieszkańcy kilku regionów Polski mogli się już zapoznać z wizerunkami i życiorysami najważniejszych postaci lokalnej bezpieki.

W czerwcu 2005 roku Instytut ujawnił dziennikarzom teczkę Marka Belki, co nastąpiło zresztą na prośbę samego premiera. Okazało się, że Belka, wyjeżdżając w 1984 roku do USA, podpisał tzw. instrukcję wyjazdową, ale poza dostarczeniem dwóch opracowań na tematy ekonomiczne nie podjął dalej idącej współpracy z wywiadem PRL.

Ujawnienie tych materiałów przecięło definitywnie grę polityczną toczoną wcześniej przez kilka lat w SLD wokół teczki Marka Belki i stanowiło ważny argument na rzecz ujawnienia wszystkich materiałów IPN dotyczących osób publicznych.

Zarazem jednak zarówno ten, jak i późniejsze spory wokół zawartości teczek SB należących do różnych polityków prowadzą do wniosku, że ich definitywne zakończenie nastąpi dopiero wówczas, gdy w polskim życiu publicznym dokona się zasadnicza zmiana pokoleniowa.

Wypada mieć nadzieję, że Instytut, na który znowelizowana właśnie przez parlament ustawa nakłada obowiązek zlustrowania kilkuset tysięcy ludzi, zdoła przetrwać do tego momentu, nie tracąc przy tym swego największego osiągnięcia, czyli zaufania, jakim obdarzyło go wielu Polaków.



Antoni Dudek, historyk i politolog, wykładowca UJ. Zajmuje się najnowszą historią Polski. Autor i współautor wielu książek, właśnie ukazała się jego najnowsza praca Historia polityczna Polski 1989-2005. Obecnie jest doradcą prezesa IPN