Zgromadziło się tam ponad 200 osób. Są tam, jak w trzymającym w napięciu thrillerze, główni bohaterowie dramatu: znany producent Lew Rywin, premier Leszek Miller, redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" Adam Michnik i prezes firmy wydającej tę gazetę Wanda Rapaczyńska.

Reklama

Członkowie towarzystwa

Nie wiadomo, ile razy ich wzrok spotykał się podczas styczniowego przyjęcia. Rapaczyńska opowie później przed komisją śledczą, że, nie chcąc widzieć Rywina, chowała się za plecami wyższych od niej mężczyzn. Ale jednym z tych mężczyzn był przecież Michnik.

Co myślał impulsywny redaktor, patrząc na korpulentnego mężczyznę z cygarem, który niecałe pięć miesięcy wcześniej, 22 lipca, proponował mu zapłacenie łapówki. Który przyszedł z transakcją - 17 i pół miliona (plus przychylny stosunek do SLD-owskiego rządu) w zamian za możliwość nabycia przez Agorę stacji telewizyjnej Polsat. Rywin miał reprezentować tajemniczą Grupę Trzymającą Władzę, która podjęła się zablokowania niekorzystnych dla Agory zapisów ustawy radiowo-telewizyjnej. Podczas tej rozmowy, nagranej przez Michnika na dwóch dyktafonach, padło aluzyjnie przywołane nazwisko Millera, który miał stać za całym przedsięwzięciem. Padło też nazwisko prezesa TVP Roberta Kwiatkowskiego, który Rywina wskazał wprost jako inicjatora swojej wyprawy.

Reklama

A co myślał na przyjęciu sam Leszek Miller? Był przecież świadkiem zdemaskowania Rywina przez Michnika w swoim własnym gabinecie w kancelarii premiera. Znał szczegóły tej niezwykłej rozgrywki. Przed komisją śledczą Miller twierdził, że u prezydenta był krótko. Ale we wrześniu - na premierze filmu "Pianista" - uściskał Rywinowi dłoń. I to już trudno było przeoczyć.

Także Aleksander Kwaśniewski krążący wśród zaproszonych jak dobry gospodarz, wiedział już w tym momencie o sprawie całkiem sporo. Co najmniej z dwóch źródeł. Od zaprzyjaźnionego z nim Michnika, który odwiedził go w ośrodku prezydenckim w Juracie. I z dziwacznego listu opisującego całe zdarzenie, który wręczył mu na turnieju tenisowym Prokom Open sam Lew Rywin. Mimo to producent znalazł się na liście gości - jak tłumaczyli potem prezydenccy urzędnicy: rutynowo.

Na razie, podczas przyjęcia, wszyscy nadal są członkami jednego kręgu towarzyskiego. I choć sam Rywin żyje w stałej obawie - z której zwierza się na przykład Jerzemu Urbanowi - jego upadek nie wydaje się wcale oczywisty. I prezydent, i premier tolerują go w szeroko rozumianym własnym otoczeniu. Michnik nie wychodzi na jego widok z przyjęcia, nie pyta zaprzyjaźnionych z nim polityków lewicy: dlaczego nadal go zapraszacie?

Reklama

Kapiąca wiedza

Co prawda wiedza, niczym wezbrana woda, podchodzi już pod ten statek. Ale nie zaczyna go zatapiać. O historii, przekazywanej w formie plotki z ust do ust, huczy pół Warszawy. Sam Michnik wtajemnicza dziesiątki ludzi - w daczy na Mazurach opowiada o niej na przykład reżyserowi Januszowi Kijowskiemu i generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu. Zgłasza się do kolejnych polityków lewicy: Krzysztofa Janika, Dariusza Szymczychy. Ale przekazuje ją na przykład również Lechowi Kaczyńskiemu, gdy ten odwiedza jego redakcję.

Dopiero jednak w dwa tygodnie po imprezie u prezydenta - 27 grudnia 2002 roku - "Gazeta Wyborcza" oskarża Rywina w jednym z najsłynniejszych w dziejach Polski artykułów. Opublikowany zostaje zapis poufnej rozmowy Michnika z Rywinem - tej z 22 lipca. Ujawniono, że Rywin zgłosił się ze swoją ofertą już wcześniej. Po raz pierwszy sformułował ją na spotkaniu z Rapaczyńską w gmachu Agory. Miało ono miejsce 15 lipca 2002 roku.

Wczoraj minęło pięć lat od tej daty. W rozmowie z DZIENNIKIEM, którą opublikujemy za kilka dni, Jan Rokita, jeden z członków komisji śledczej, który zrobił wiele dla prześwietlenia tej historii, mówi o trwałej wartości, jaka wynikła z tamtej sprawy. Zaspokojona została republikańska potrzeba jawności, wiedzy o tym, co wstydliwie skrywane za kulisami. Chyba po raz pierwszy i ostatni w dziejach III RP zrobiono to nieomal do końca. Nieomal, bo parę elementów tej układanki pozostanie zakrytych - może na zawsze.

Okruchy prawdy

Owa jawność początkowo była równie nieoczywista jak los Rywina. Autor niniejszego tekstu dowiedział się o wizycie Rywina u Michnika latem 2002 roku. Opowiedziała mu o niej w sejmowej restauracji dziennikarka "Gazety Wyborczej". Wiadomo, że jej redakcyjni koledzy dzielili się równie chętnie tą opowieścią jak sam Michnik, a na kolegium redakcyjnym wręcz ich do tego zachęcano. Przyjdzie jeszcze wrócić - już nie w tym tekście - do powodów tej strategii.

Nie byłem wówczas związany na stałe z żadną redakcją, więc opowiedziałem tę historię Robertowi Mazurkowi współautorowi satyrycznej rubryki "Z życia koalicji. Z życia opozycji" w piśmie "Wprost". Wraz z Igorem Zalewskim znali ją i z innych źródeł. I to oni pierwsi napisali o niej - 2 września 2002 roku - w konwencji żartobliwej anegdoty.
Nie jest więc prawdą, jak twierdzili później zwolennicy tezy o wszechpotędze Agory, że media nie interesowały się całą historią. Dziennikarka "Rzeczpospolitej" Luiza Zalewska zadzwoniła w tej sprawie do wiceprezesa Agory Piotra Niemczyckiego. Ten jednak odradził jej zajmowanie się plotkami. Monika Olejnik pytała o tę plotkę dwa razy ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka - raz w TVN-owskiej "Kropce nad i", raz w Radiu Zet. A dziennikarka "Życia Warszawy" Dorota Kania dotarła nawet do samego Lwa Rywina. Odpowiedział enigmatycznie, że nie należy mieszać biznesowych rokowań z polityką.

Tak naprawdę jedynie Janina Paradowska wykreśliła ten wątek ze swojego wywiadu z Leszkiem Millerem dla "Polityki". Zrobiła to po rozmowie w Agorze, gdzie Michnik zapoznał ją ze szczegółami całej historii. Dlaczego więc - skoro tyle osób krążyło wokół - zdarzenie pozostało jedynie tematem pytań, aluzji i spekulacji?

Wysiłki dziennikarzy rozbijały się o jedno. Nie można opisać napadu na kogoś przy braku elementarnej wspópracy pobitego. Więcej, gdy pobity rozpowiada, wprawdzie tonem plotki, na lewo i prawo o swoim nieszczęściu, ale na pytania oficjalne robi zdziwioną minę.

W tym sensie udało się zrealizować intencję sformułowaną później przez Paradowską - "sprawa pozostała własnością <Gazety Wyborczej>".

Pozorne śledztwo

Oficjalnym uzasadnieniem blisko pięciomiesięcznej zwłoki w jej ujawnieniu stało się "dziennikarskie śledztwo" Pawła Smoleńskiego, jednego z najbardziej zaufanych dziennikarzy Michnika. Obaj - Smoleński i Michnik - odmówili zeznań o tym śledztwie, powołując się na tajemnicę dziennikarską. Ale jego śladów nie widać w artykule.

Owszem - stał się on gigantycznym wydarzeniem, ale nie pomnikiem dziennikarskiej dociekliwości. Opis dotyczył tylko sytuacji, w której uczestniczyli ludzie Agory, ale już nie takich, do których Smoleński dotarł samodzielnie. Zresztą w relacjowaniu zdarzeń znanych Michnikowi Smoleński także był selektywny. Pominięto na przykład kluczową dla sprawy pointę spotkania u Millera - kiedy to Michnik i Helena Łuczywo, już po wyjściu upokorzonego Rywina, dostali od premiera zapewnienie, że kształt medialnej ustawy będzie zgodny z ich oczekiwaniami.

Również i prowadzone na prawo i lewo rozmowy Michnika z różnymi postaciami o tym zdarzeniu objaśniano potem jako pościg za informacją. Czasem dziennikarze "Wyborczej&ldquo; podawali półgębkiem inne uzasadnienia pięciomiesięcznego milczenia - przede wszystkim niechęć do stawiania rządu w kłopotliwej sytuacji w obliczu kluczowych dla losów Polski negocjacji z Unią Europejską. Witold Gadomski, ekonomiczny publicysta "Wyborczej", posunął się dalej, twierdząc w programie "Loża prasowa" w TVN 24, że zwłoka była uzgodniona z... samym Millerem. Kierownictwo "Wyborczej&ldquo; zaprzeczyło tej wersji, a Gadomski zaprzestał odwiedzania cotygodniowego programu TVN.

Zaglądanie za kulisy

Ujawniając aferę, "Gazeta Wyborcza&ldquo; próbowała początkowo utrzymać nad nią kontrolę, stosując metodę z ostatnich pięciu miesięcy - traktowania historii jako "własnej". Pierwsze komentarze na jej łamach wrzucały inne media zadające szefom Agory pytania do jednego worka z Rywinem i jego mocodawcami. Indagowany przez reportera TVN redaktor Michnik rzucił do niego na lotnisku krótkie "sp...". Ta próba szantażu zawiodła. Potem padły przeprosiny, ale tama już pękła. Nawet liczące się zwykle ze zdaniem "Wyborczej" media wybiły się na niepodległość. Innych, mniej zerkających w stronę redakcji na Czerskiej, nie trzeba było specjalnie zachęcać.

Pierwszy krok zrobiła "Rzeczpospolita&ldquo; zauważając, że sam zapis rozmowy Rywina z Michnikiem jest niekompletny. Podejmowano własne dziennikarskie śledztwa. "Newsweek" wykazał, że podczas prac nad ustawą radiowo-telewizyjną tak zmieniono jej tekst w Krajowej Radzie Radiofonii, aby umożliwić prywatyzację programu drugiego TVP (był to poboczny wątek afery, ilustrujący wysiłki lewicy, aby zbudować własne imperium medialne, swoistą kontr-Agorę). Co więcej, gdy powstanie komisja śledcza, dociekliwość dziennikarzy będzie często drażnić szefów "Wyborczej". Przykładowo TVN-owskie Fakty, ujawniając tajne zeznania Michnika przed prokuratorem, wywołały jego atak furii podczas wywiadu w radio Tok FM. Szef najbardziej wpływowego dziennika dowodził, że media nie powinny ujawniać informacji opatrzonych klauzulą tajności. "Wyborcza" robiła to skądinąd w innych przypadkach dziesiątki razy.

Niezależnie od napadów złego humoru Michnika, decyzja kierownictwa "Wyborczej", aby opublikować zapis jego bełkotkliwych dialogów z Rywinem, to jednak pierwszy moment, gdy przełamano zmowę milczenia. Gdy pozwolono publiczności przynajmniej zerknąć za kulisy. W chwilę potem szparkę zmieniono w wielką dziurę, i to jednak nie za sprawą dziennikarzy. Media odegrają w kolejnych etapach odsłaniania rzeczywistości rolę ważną, ale pomocniczą.

Lewica zdezorientowana

Rzucenie kart na stół przez "Wyborczą" nie przesądzało jeszcze, że winni zostaną przynajmniej nazwani. Trochę dlatego, że Smoleński i Michnik dawkowali informacje, nie opowiadając całej prawdy o targach Agory z rządem. Ale przede wszystkim z powodu ślamazarnych poczynanań prokuratury. Nie aresztowano Rywina (być może zacząłby sypać), ani nie zajęto się elementarnymi dowodami (na przykład telefonicznymi billingami). Prokuratorzy pozostali bezradni wobec skomplikowanych gier polityczno-medialnych. Z lektury prokuratorskich przesłuchań tak szczwanych graczy, jak Robert Kwiatkowski czy Włodzimierz Czarzasty wynika, że brano za dobrą monetę najbardziej nieprawdopodobne tłumaczenia. Punktem kulminacyjnym tej kompromitacji stało się przesłuchanie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego latem 2003. Prowadzącej je pani prokurator zwierzchnicy napisali niekłopotliwe pytania, które Kwaśniewski po prostu zbył ogólnikami.

W tej sytuacji lewica mogła całej sprawie ukręcić łeb. Jak to się więc stało, że Miller nie zabezpieczył wszystkich kanałów pozwalając, by przez jeden z nich prawda wylała się szerokim strumieniem? Dlaczego nie zdołał zablokować decyzji parlamentu o otwarciu sejmowego dochodzenia?

Był zdezorientowany, zaniepokojony perspektywą medialnej nawałnicy. Tym bardziej w dezorientacji pogrążyło się wielu jego kolegów. Żyli w przekonaniu, że całe oskarżenie to intryga Pałacu Prezydenckiego przeciw Millerowi, a "wiceprezydent" Michnik jest narzędziem w ręku Kwaśniewskiego. Swej niechęci do głowy państwa postkomuniści dali wyraz, kolportując w sejmowych kuluarach plotki o jego rzekomym romansie z piosenkarką Edytą Górniak.

Pojawiały się też alternatywne teorie - na przykład ta, że Michnik działa w porozumieniu z Millerem. W każdym razie politycy SLD nie uznali komisyjnego prania brudów za istotne zagrożenie. Niektórzy wierzyli nawet, że podczas publicznych dochodzeń uda się zdemaskować "lobbystyczne knowania" Agory zwalczającej nową ustawę. Tym bardziej, że Sojusz zadbał o korzystny dla siebie skład komisji. Na 9 członków, aż 5 reprezentowało lewicę.

Ale i opozycja, żądająca powołania komisji, nie doceniła jej potencjalnej siły. Spotkany na korytarzu w styczniu 2003 roku, wkrótce po powołaniu tego ciała Jan Rokita machał lekceważąco ręką: "Komuniści zrobią tam, co zechcą". Z tych samych powodów Roman Giertych skierował do komisji mającego kłopoty z artykułowaniem myśli emerytowanego adwokata Bogdana Kopczyńskiego, a debiutant z PiS Zbigniew Ziobro uzyskał podczas pracy w komisji minimalne wsparcie własnego klubu.

Show must go on

Logikę spektaklu pojął jeden z negatywnych bohaterów tego dochodzenia - sekretarz Krajowej Rady Radiofonii Włodzimierz Czarzasty. W przerwie swoich własnych przesłuchań podszedł do reportera TVN Tomasza Sekielskiego, zaciekawiony poprosił towarzyszącego mu operatora o kamerę i skierował na dziennikarza. Był to żart, dobrze obrazujący przesłanie ambitnego medialnego polityka: "show must go on".

I to rzeczywiście był trwający przez wiele miesiący show. O czym przekonał się boleśnie sam Czarzasty, uznany w sondażach za postać niewiarygodną, choć bronił się zręcznie. Kiedy przez sejmowymi śledczymi stanął Lew Rywin, przed telewizorami siadło (w porze pracy) ponad 2 miliony Polaków. Śledzących tyleż argumenty, co wrażenia. Próbujących dociec, kto jest wiarygodny, a kto nie.

To zresztą główny zarzut oponentów komisji. Dziś obrosła ona pozytywną legendą przeciwstawiana powołanej z woli PiS komisji bankowej. Tak naprawdę była ona przedmiotem ostrego sporu. Publicyści bliscy lewicy, jak Krzysztof Teodor Topeplitz, oskarżali ją o to, że staje się jakimś "specorganem" o wielkiej władzy, choć hamowana przez kontrolującą jej pracę lewicę, nie korzystała nawet ze swoich zwykłych uprawnień - na przykład wnioskowania o kary za fałszywe zeznania. Ale głównym hasłem wrogów komisji była formułka "politycznego spektaklu" powtarzana przez Leszka Millera i Janinę Paradowską. Dochodzenia próbowano sprowadzić do operetkowego widowiska, gdzie liczą się głównie aktorskie talenty śledczych, a same sugestie rzucane na sali lub poza salą mają przesądzać o czyjejś winie.

I rzeczywiście. Publiczność zobaczyła luminarzy polityki i biznesu zmuszonych do opowiadania o swoich biznesowych, a czasem i prywatnych kontaktach, do tłumaczenia się ze swoich koneksji i swoich decyzji. To mogło przyprawiać o zawrót głowy. O spektakl dbali niektórzy świadkowie. Na przykład Jerzy Urban, z upodobaniem podtapiający Millera i Michnika, nie mówiąc już o Rywinie, a równocześnie zapewniający, że "powiedział więcej, niż wiedział".

Fascynującym przedstawieniem okazało się starcie śledczego Rokity z arogantem Czarzastym. Poseł PO wyliczał kolejne przypadki wywierania presji na stacje radiowe przez ambitnego sekretarza Krajowej Rady. "Nie pamiętam"- odpowiadał niezmiennie Czarzasty. "Nie pamięta pan"- powtarzał za każdym razem Rokita i wzmacniał kolejne pointy uderzeniem dłoni w blat stołu. Teatr zupełnie innego typu zapewniali tacy członkowie komisji, jak Renata Beger z Samoobrony dopytująca się Piotra Niemczyckiego, jakim jest człowiekiem, albo przedstawicielka SLD Anita Błochowiak ustalająca, czy w budynku Agory są "pionowe korytarze".

Te wszystkie teratralne wystąpienia i wpadki, owe "zające biedaczki", których konsumowaniem chwalił się Urban, okazały się jednak - wbrew narzekaniom krytyków - zaledwie efektowną oprawą. Przez wiele miesięcy komisja krążyła wokół istoty sprawy - pokazując, jak Krajowa Rada, a potem rząd używały ustawy, aby ukarać prywatne media czy demaskując parytetowy system podziału wpływów między partie lewicy w mediach publicznych. Również obnażając specyficzną kulturę polityczną lewicowych środowisk medialnych wyrażoną najlepiej w słynnym sms-ie Adama Halbera do Roberta Kwiatkowskiego: "ch... precz, chwała przyjaciołom". To była publicystyka - pouczająca, ale o niczym nie przesądzająca. Przełom - tak jak w amerykańskiej komisji senackiej badającej aferę Watergate - nastąpił dopiero po pół roku.

Blokady i przełomy

Nie pojawił się, jak w USA, kluczowy świadek, w sprawie tej bowiem, jak ujął to Rokita, "ci co nie wiedzieli - mówili, a ci co wiedzieli - milczeli". Kluczem okazały się dokumenty - zapisy kolejnych wersji przepisów przesyłanych sobie mailem przez minister Aleksandrę Jakubowską i szefostwo Agory. To one pozwoliły ustalić, że między 15 i 23 lipca nieustannie negocjowano - wbrew zapewnieniom Jakubowskiej - treść ustawy, że mnożono coraz to nowe zapisy, i że działo się to w rytmie kolejnych wypraw Rywina do potencjalnych płatników wielkiej łapówki. Te kolejne wersje dały się już łatwo powiązać z wymianą telefonów między głównymi bohaterami dramatu: Rywinem, Jakubowską. Kwiatkowskim, Czarzastym. Oczom widzów ukazała się pajęczyna. Czekająca tylko na interpretatorów, którymi okazali się posłowie Ziobro i Rokita, w ostatniej zaś fazie także przewodniczący komisji, polityk Unii Pracy Tomasz Nałęcz.

Dokumenty przesłała komisji Agora, pozwalając po raz drugi popchnąć sprawę do przodu - nawet za cenę własnej częściowej kompromitacji, bo ujawniono tym samym konspiracyjne targi między rządem, a prywatną firmą. Trudno powiedzieć, co zaważyło na decyzji Heleny Łuczywo: spoźnione przywiązanie do elementarnych zasad czy wola ukarania Jakubowskiej, która okazała się niewiarygodną partnerką.

Nie był to zresztą jedyny wypadek, gdy bohaterowie wydarzeń denuncjowali się nawzajem - zgodnie z logiką spektaklu. Gdy Aleksander Kwaśniewski zdystansował się w prasowym wywiadzie od postępowania Millera w tej sprawie, ten ujawnił gazetom - więc pośrednio także komisji - tajemniczy list Rywina do prezydenta. Premier dostał go od Kwaśniewskiego podczas pijatyki w prezydenckim pałacu. Związki głowy państwa z tymi zdarzeniami nie zostały jednak prześwietlone. Lewicowi członkowie komisji konsekwentnie odmawiali wezwania Kwaśniewskiego na przesłuchanie.

Sposób w jaki potraktowano wątek prezydenta, pokazywał blokującą siłę lewicowej większości w komisji. Ale i ona ulegała osłabieniu - pod presją jawności. To prawda - lewicowa większość odmawiała do końca zbadania billingów premiera, ale była zmuszona zająć się billingami Jakubowskiej, Czarzastego i Kwiatkowskiego. Przed kluczowym głosowaniem nad powtórnym wezwaniem minister Jakubowskiej kierownictwo SLD wywierało na swoich posłów ogromną presję. A jednak wszyscy - poza najbardziej upartą w obronie partyjnego interesu Błochowiak - podnieśli ręce "za". A to właśnie to przesłuchanie okazało się wstępem do zdemaskowania grupy macherów, którzy manipulowali przepisami ustawy.

Szczególnie charakterystycznym przykładem pedagogicznego wpływu jawności była metamorfoza szefa komisji profesora Nałęcza. Od początku wydawał się bardziej dociekliwy od innych przedstawicieli lewicy, ale też mnożył bariery przed opozycyjnymi śledczymi - tolerując arogancję Czarzastego czy występując po stronie Millera w scysjach z Ziobrą. Jednak logika spektaklu czyniła z niego w coraz większym stopniu śledczego, w coraz mniejszym - strażnika politycznych interesów. Nie wiadomo, czy jego przejście na stronę opozycji ułatwiające wiele ważnych rozstrzygnięć podyktowane było bardziej moralnym wstrząsem, czy raczej pokusą zaistnienia w poprzek logiki partyjnej lojalności.

Herbertowski potwór

Grudniowe przyjęcie u prezydenta - gdy Miller, Rywin, Michnik i Kwaśniewski krążyli po tej samej sali być może zastanawiając się, czy dojdzie do wojny wewnątrz establishmentu czy sprawa rozejdzie się po kościach - to nie tylko dobry początek filmu. To kwintesencja grzechów III RP. Tyle, że ten film nie ma zakończenia.

Symbolem IV RP miała się stać sala kolumnowa w Sejmie z charakterystycznym stołem, za którym zasiadali przez prawie rok pierwsi parlamentarni śledczy. Symbolem nowego państwa miał się stać upór prowincjusza Ziobry i niebywającego na warszawskch przyjęciach Krakusa Rokity, próbujących przygwoździć do podłogi zło. Zło, które nawet Adam Michnik porównał do herbertowskiego bezkształtnego potwora.

Z różnych powodów tak się nie stało. Przez najbliższy tydzień będziemy się zastanawiali, dlaczego. Co nam zostawiła w spadku chyba najgłośniejsza afera naszego już niepodległego i demokratycznego państwa.