W polityce zresztą nic nie jest absurdalne. To, że Donald Tusk użył 25 sierpnia języka Starego Testamentu, mówiąc o Prawie i Sprawiedliwości oraz premierze Jarosławie Kaczyńskim ("zdrada", "patologia"), a Kaczyński odparował "wilczymi zębami", świadczy wyłącznie o jednym: zaczęła się kampania wyborcza. A w kampanii żadne duże ugrupowanie nie może być sojusznikiem. Przyjaciółmi mogą być tylko partie słabe. Platforma Obywatelska wyszła jak Zabłocki na mydle, mówiąc w kampanii w 2005 r. o "przyjaciołach z PiS". "Przyjacielem" można zostać wyłącznie po wyborach. Wyborca chce widzieć w swojej partii kogoś, kto sam chce rządzić i wierzy we własne siły. Dlatego i Donald Tusk mówi o woli rządzenia w pojedynkę, i Jarosław Kaczyński o tym mówi. A rywal jest w tym kontekście "wrogiem".
Normalna negatywna kampania
Polska kampania wyborcza jest negatywna, bo zdecydowana większość kampanii w tzw. cywilizowanych krajach jest właśnie negatywna. Tak jest, mimo że liczni politycy, dziennikarze i politolodzy próbują nam wmawiać, iż jest odwrotnie. Podobnie jak bajką jest przekonanie, że w tzw. cywilizowanych krajach pod ochroną jest w czasie kampanii rodzina kandydata. Nie jest: wyciąga się wszystko, co się da wyciągnąć. Bo polityka to taki zawód, że to polityk i jego rodzina mają się tak prowadzić, żeby nikomu nie dostarczać pretekstu do ataku, a nie protestować, gdy mleko się już wylało. Jeśli pretekst się pojawia, atak prędzej czy później nastąpi. Ale po kampanii i wyborach nastaje czas polityki realnej, czyli takiej, że rządzi się w możliwej do stworzenia konfiguracji. Albo ogłasza się kolejne, przedterminowe wybory. Jeśli robi się to tuż po normalnych wyborach, klasa polityczna dostarcza części elektoratu argumentu, że za rządzenie biorą się gówniarze i albo ci wyborcy zniechęcają się do głosowania, albo wybierają kogoś zupełnie nowego. Można sobie teoretyzować - co jest cechą pięknoduchów, ale też polityków udających dziennikarzy - jak coś jest niemożliwe (np. koalicja PO-PiS), bo to się im nie mieści w głowie. Na szczęście takie sprawy nie zależą od pojemności ich głowy.
Gdy Donald Tusk mówi, że trzeba za wszelką cenę odsunąć PiS od władzy, bo sprawuje ją w sposób patologiczny, to mówi tylko tyle, że ma lepszy projekt Polski i lepszy pomysł na rządzenie. Epitet patologiczny ma pokazać, że konkurent rządzi po prostu źle. Tusk wzmacnia swoje słowa, twierdząc, że jeśli jego partia wygra, nie będzie żadnej koalicji z patologicznym PiS. Ale też nie dojdzie do doraźnej koalicji z Samoobroną, LPR czy LiD. Bo Tusk nie chce dostarczyć PiS i dużej części swojego elektoratu argumentu, że restytuuje postkomunistyczny porządek. Kiedy Aleksander Kwaśniewski i Gazeta Wyborcza pchają PO w objęcia LiD, w takich ludziach jak Tusk czy Rokita wywołują tylko irytację. Dlatego Jan Rokita mówi w wywiadzie dla Wprost, że nie pozwoli przykleić LiD do Platformy.
Komisja ds. Kaczmarka
Kiedy się mówi o patologicznych rządach PiS, zapomina się o patologii tzw. systemu Prezia, czyli postkomunizmie z czasów Kwaśniewskiego. Rację mają ci (ostatnio premier Jarosław Kaczyński), którzy ten system nazywają oligarchicznym, bo bardzo przypomina on układy władzy z oligarchami w Rosji Jelcyna i Putina oraz na Ukrainie Kuczmy i Juszczenki. III RP była w dużej części oligarchicznym systemem władzy, a oligarchowie orbitowali wokół byłego prezydenta (lepsi byli hołubieni, gorsi - odstawieni od piersi). Ta oligarchia była dla Polski nieporównanie bardziej niebezpieczna niż realne czy wydumane patologie władzy PiS, bo była alternatywnym państwem. Nie kontrolowanym przez żadne państwowe służby, a co najwyżej te służby wykorzystującym. Liderzy PO dobrze wiedzą, jak niebezpieczne było to alternatywne państwo. A rząd Jarosława Kaczyńskiego w dużej mierze to alternatywne państwo rozmontował. Każda niepostkomunistyczna władza będzie siłą rzeczy do polityki Kaczyńskiego w naturalny sposób nawiązywać, bo inaczej hydra oligarchicznego państwa alternatywnego się odrodzi. Dlatego to, co dziś może się wydawać absurdalne (np. koalicja PO-PiS), wcale nie musi być nierealne. Tym bardziej że tylko te dwie partie chcą w Polsce ostatecznie skończyć z oligarchicznym postkomunizmem. Jeśli żadna z nich nie będzie w stanie rządzić sama, co jest wielce prawdopodobne, przecież nie są samobójcami i nie zdecydują się na kolejne przedterminowe wybory.
Bardzo łatwo można sobie wyobrazić współpracę dzisiejszych wrogów w specjalnej komisji sejmowej badającej m.in. to, co wypowiada obecnie Janusz Kaczmarek, a co dotyczy funkcjonowania tajnych służb, wymiaru sprawiedliwości i policji. Obecnie chodzi wyłącznie o to, żeby ze słów Kaczmarka (w nieuzasadniony sposób nazywanych przez niektórych informacjami, zanim je zweryfikowano) uczynić oręż walki z partią rządzącą. I jeśli komisja sejmowa powstałaby jeszcze w tej kadencji, będzie głównie narzędziem walki z PiS. Taka komisja nie wyjaśni natomiast choćby tego, co się kryje za nawróceniem Kaczmarka. A to może być pytanie kluczowe dla komisji niedziałającej - obok zbadania działań ministra Ziobry, szefa ABW Święczkowskiego czy szefa CBA Kamińskiego - w kontekście kampanii. Teraz odbywa się swego rodzaju sąd nad Zbigniewem Ziobrą i komisja byłaby częścią tego sądu. Natomiast komisja po wyborach równie dobrze mogłaby się stać sądem nad Kaczmarkiem.
Kto na tym korzysta?
Nie trzeba być zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, żeby sprawę Kaczmarka rozpatrywać wedle starej rzymskiej zasady: qui prodest? Kto na tym korzysta? Niewątpliwie korzysta na tym Rosja, która u najbardziej krnąbrnego swojego sąsiada ma wreszcie stan zamieszania, osłabiający naszą stanowczość i naszą pozycję w Unii. I kiedy przeanalizować, kto na polskiej scenie politycznej najbardziej się zaangażował w promocję nawróconego Janusza Kaczmarka i wykorzystywanie go do walki z PiS, okazuje się, że są to ugrupowania otwarcie lub zawoalowanie prorosyjskie. A oligarchowie, którym mogą się rządy braci Kaczyńskich nie podobać, mają na Wschodzie strategiczne interesy.
Nie ma żadnego powodu, by twierdzić, że któreś z polskich ugrupowań działa na rosyjskie zamówienie. Ale każdy, kto zna Rosję, wie, że jej służby są wręcz mistrzami dezinformacji i prowokacji, w których wykorzystuje się naiwność czy choćby brak przezorności. I jeśli Rosja może coś wykorzystać czy sprowokować, to prędzej czy później to robi.
"Proponować wódkę oficerowi milicji? W biały dzień? Na służbie? Z przyjemnością!" - te słowa porucznika Borewicza jak ulał pasują do polskiej polityki. Absurdalne jest realne, a wszystko zależy od okoliczności - pisze w "Fakcie" Stanisław Janecki, redaktor naczelny "Wprost".
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama