Słów i zaklęć narodowej zgody starczyłoby nie na jedną, ale kilka dobrych wojen domowych. I to prawdziwych, a nie tych urojonych. Polska nie jest krajem w stanie żadnej wojny. Nie jest krajem rozdartym. Różnią nas poglądy, statusy społeczne, wykształcenie i ścieżki, jakimi dochodziliśmy do dobrobytu. Ale nie dzieje się tu nic, co wykraczałoby poza standardy zachodniej demokracji. I chyba tylko wrodzona skłonność do dramatyzowania kazała niektórym wierzyć, że to rwanie szat narodowych, a nie zwykłe wybory. Przedstawienie o tyle napuszone co wygodne kandydatom i ich partiom niezdolnym do dyskusji na twarde argumenty.

Reklama

„DGP” od początku tej kampanii podkreślał, że jedynym autentycznym wrogiem nie są poszczególni kandydaci, tylko anachroniczna niemoc całej klasy rządzącej. Kolejne rządy przychodziły z maksymalistycznymi hasłami, które później obracały w minimalistyczne działania. Adaptowały szlachetne wartości, a potem doczepiały do nich strzępy swoich starych programów i chwytliwe pomysły opozycji. W zależności od temperatury przesuwały cały ten polityczny gulasz raz w lewo, raz w prawo. A potem i tak zapominały, co planowały.

W tej kampanii politycy doprowadzili swoją grę do perfekcji. Zamiast dwóch mieliśmy jeden program dla obu partii. „Zachowamy status quo. Reform nawet nie poczujecie”. Rzecz w tym, że utrzymanie obecnych świadczeń socjalnych, wysokich płac, wieku emerytalnego, nowych dróg, darmowej edukacji i zatrudnienia w sferze publicznej wymaga reform i to bolesnych. Polska może i była zieloną wyspą, ale nie oprze się prawom ekonomii. I od podsuwania nam tematów zastępczych problemy w drugiej turze nie znikną.

Wygrała wiarygodność

Czasem zmiana przychodzi raptownie. Jedna debata, jedno zdanie, szczegół wyciągnięty z życia kandydata. A czasem skrada się długo niezauważona. Punkt po punkcie wznosi się po drabinie sondaży opinii publicznej. I dopiero kiedy przychodzi werdykt, wszyscy jakby przejrzeli na oczy. Tak jak teraz, kiedy po pierwszej turze wygrany jest przegranym. Bronisław Komorowski i Platforma Obywatelska od dwóch lat nie byli tak słabi, a Jarosław Kaczyński i PiS tak silni.

Reklama

Różnica 20 punktów procentowych zmalała do zaledwie 4 punktów. I dystans się kurczy. Wiele można wytłumaczyć żałobą, powodzią, coś tam można zrzucić na media publiczne. Ale nie da się pominąć samych programów wyborczych.

To nieprawda, że ich zabrakło. Program był. Tyle że był taki sam dla obu partii. „Zachowamy status quo. Reform nawet nie poczujecie”. Jeżeli to ma być wartość nadrzędna, to nic dziwnego, że rosnącym zaufaniem cieszy się Jarosław Kaczyński i etatystyczny PiS od zawsze wierny wartościom socjalnym, wrogi prywatyzacji i broniący systemu emerytalnego, a nie partia, która liberalizm gospodarczy wynosiła na sztandary. Nawet jeżeli po raz setny Komorowski przysięgnie, że nie będzie prywatyzować służby zdrowia, to w tym starciu będzie zawsze mniej wiarygodny.

Nie wiem, czy Platforma może jeszcze zmienić dynamikę wyborczą. Ale wiem, że wyborcy potrafią czasem docenić prawdę. Kogoś, kto głośno powie, że obecnych świadczeń socjalnych, wysokich płac, wieku emerytalnego, nowych dróg, darmowej edukacji i zatrudnienia w sferze publicznej nie da utrzymać się samym tylko zaklinaniem i unikaniem tematu. Potrzeba reform, i to bolesnych.