No i prowadzący dyskusję prezes (państwowego, rzecz jasna!) indyjskiego banku rozwoju perorował z całą powagą, że banki powinny starać się objąć swoimi usługami wszystkich. Że powinny tworzyć specjalne sekcje w swoich oddziałach, które sięgałyby do różnych grup mieszkańców, i opracować metody docierania do najbiedniejszych. A zadanie dla państwa to wprowadzenie regulacji, które wspierałyby te wysiłki.
Zwrócił mu na to uwagę ktoś z prywatnego sektora bankowego, że firmy prywatne, aby przetrwać i rozwijać się, muszą przynosić zyski. A to oznacza, że koszty jakiejkolwiek działalności nie mogą przynosić strat. Inny, odnosząc się do „wspierającej” działalności państwowych regulacji, przypomniał oczywistą dla ekonomisty prawdę, że najkorzystniejszą dla ubogich polityką gospodarczą jest polityka prowzrostowa.
Niech rząd odczepi się więc od pomysłu wskazywania bankom, jak docierać do ubogich, a zadba o to, by nie przeszkadzać przedsiębiorcom w tworzeniu nowych miejsc pracy. Jeśli ludzie zaczną zarabiać, to po pewnym czasie sami postarają się o to, by zaoszczędzone przez nich pieniądze przynosiły choć niewielkie korzyści. To przypomnienie było tym bardziej na czasie, że w stolicy kraju na 17 milionów mieszkańców są 4 miliony bezdomnych.
Już zapewne tylko przez uprzejmość (a może i przez ostrożność!) przedstawiciel prywatnego sektora bankowego nie apelował, by państwo indyjskie, czyli jego urzędnicy, nie brali się do „dalszego doskonalenia” czegokolwiek. Bo jeśli tak będzie, problemy tylko wzrosną, a przeznaczone na te cele pieniądze rozejdą się nawet nie po kościach, ile właśnie po urzędnikach.
Reklama
Jak obliczono gdzie indziej, koszt utrzymania armii państwowych urzędników wynosi więcej niż wydatki na pomoc socjalną dla 300 – 400 milionów najbiedniejszych mieszkańców kraju. A mówimy tu tylko o płacach, a nie o wszechobecnej korupcji, z której najbardziej korzystają właśnie urzędnicy. Zamordowany przez fanatyka w 1991r. premier Rajiv Gandhi stwierdził kiedyś, że być może nawet do 85 proc. wydatków na cele rozwojowe ląduje w kieszeniach biurokratów. Gdyby nawet przesadził o połowę i tak byłaby to szokująca informacja!
W Indiach urzędnicy są bardziej nietykalni niż święte krowy, wałęsające się po ulicach miast, ze stolicą włącznie. Nie można ich zwolnić, gdy, w rzadkich przypadkach, przyłapie ich się na korupcji, gdy źle pracują, gdy nic nie robią, a nawet gdy nie przychodzą do pracy.
Tymczasem w Polsce ciągle słyszymy o roszczeniach tych czy innych grup pracowniczych zatrudnianych przez państwo: górników, kolejarzy, nauczycieli, policjantów, a nawet będących na państwowym garnuszku związkowców. Ci ostatni to przykład patologii nieznanej nawet w zdemoralizowanej „socjalem” Zachodniej Europie (nie mówiąc o Indiach). Tylko u nas związki zawodowe finansowane są nie ze składek swoich członków, lecz ze środków państwowych firm i urzędów, w których działają! Może warto by więc wysłać naszych polityków do Indii? Przestaliby zastanawiać się, jak zwiększyć w kodeksie pracy uprawnienia związkowców zamiast zlikwidować im państwowy garnuszek i kazać utrzymywać się – jak wszędzie – ze składek?...