Przywódcy PO, i to trzeba im oddać, wykorzystali w ten weekend wszystkie znane określenia kojarzone z przyjazną polityką – mieliśmy sporo „troski o losy zwykłych ludzi”, „oddania sprawie”, „wdzięczności narodowi”, wielokrotnie przewijała się „niezłomność w dążeniu do celu”. I tu pierwszy znacznik na naszym wykresie. Im częściej pojawiało się słowo „cel”, tym trudniej było w natłoku przymiotników wyłuskać, o co tak właściwie tej partii chodzi i jakie ma być rządzone przez nią państwo. Niby liberalne gospodarczo, ale systematycznie spadające w rankingach państw przyjaznych dla przedsiębiorców. Niby kochające wszystkich, ale niemogące się przekonać do ustawy o związkach partnerskich. Niby gospodarne, ale wciąż z rekordową liczbą urzędników w stosunku do PKB. Cel nie został nazwany i trudno sobie to wyobrazić, kiedy na sali kłębiło się więcej poglądów niż w Stanfordzkiej Encyklopedii Filozofii. Od Arłukowicza po Gowina, potykając się po drodze o Kluzik-Rostkowską. Im częściej słyszeliśmy, że łączy ich oddanie sprawie, tym mocniej wychodziło nam na wykresie, że jedyną sprawą bezsprzecznie wszystkich łączącą jest utrzymanie posady posła.
PiS i jego prezes też starannie dobierali słowa. Stawiali na młodych, chcieli im oddać Polskę, ale poza retoryką nie było już mowy o tym, co najbardziej gnębi młodych – braku pracy. To wymaga jednak zmiany ustawy o związkach zawodowych, szybszej prywatyzacji, złagodzenia prawa i kosztów pracy, dogłębnej reformy systemu świadczeń społecznych. Czyli wszystkiego tego, co nie podoba się Kaczyńskiemu.
Kiedy premier Tusk budował swoje potoczyste konstrukcje o niekłanianiu się związkowcom, jego urzędnicy z pokorą wręczali związkowcom JSW 10-letnie gwarancje pracy. A jego partia skutecznie blokowała przyjęcie zmian w prawie związkowym. Kiedy mówił o niekłanianiu się księżom, to jeszcze przebrzmiewały echa parady gejów domagających się równych praw, zablokowanej ustawy o in vitro i dotacji Ministerstwa Kultury na fundację, która dofinansowuje budowę Świątyni Opatrzności.
Nasza krzywa nie byłaby skończona bez słów premiera o partii, która jest dla wszystkich, a nie tylko dla wybranych. To formułka, którą słyszeliśmy po wielokroć w historii. Tak głosił Juan Peron. Mówił, że służy tylko „jednemu panu – wielkiej Argentynie”. Rewolucyjna partia Meksyku PRI miała być domem dla każdego dobrego obywatela. Czytaj: ci, którzy tam się nie znaleźli, są złymi obywatelami. A szkoda, bo tak pięknie brzmiało.
Reklama