Roczna płaca prezydenta miasta była ustalona w 1829 roku na poziomie prawie 25 tys. złotych. Gospodarz domu, zwany jeszcze wtedy stróżem, otrzymywał służbówkę (mieszkanie) oraz 500 złotych rocznie. Jak łatwo policzyć, różnica zarobków między gospodarzem miasta a gospodarzem domu odpowiadała mniej więcej różnicy skali zadań – na korzyść prezydenta – 50 do 1. W stosunku do murarza relacja ta wynosiła 60 do 1. Itd.
Dzisiaj jest inaczej. Prezydenci miast zarabiają przyzwoicie, ale gdyby Hanna Gronkiewicz-Waltz otrzymała wynagrodzenie pięćdziesiąt razy większe od chociażby minimalnej polskiej pensji, moglibyśmy się spodziewać trzęsienia ziemi. Nie oburza nas, że sto albo dwieście tysięcy złotych rocznie zarabia średniej klasy piłkarz. Polityk – nie, nie, nie! Niejeden polski polityk sejmowy, ministerialny czy samorządowy wart jest pensji Ebiego Smolarka (półtora miliona rocznie), ale nie ma odważnego, który takich pieniędzy by zażądał.
Wbrew pozorom sporo jest podobieństw losu piłkarza i polityka; łatwo o kontuzję, życie prywatne ograniczone przez media, częsta weryfikacja, łatwość wypadnięcia za burtę. Różnica tylko taka, że piłkarz to pracownik branży rozrywkowej, a polityka (z wyłączeniem Stefana Niesiołowskiego i Janusza Palikota) to branża jak najbardziej serio. Branża opłacana kiepsko; relatywnie lepiej na szczeblu radnych, relatywnie najgorzej na szczeblu posłanek i posłów. Zupełnie tak, jakbyśmy chcieli zarobić parę groszy na tych, których błędy, niefrasobliwość, niekompetencja mogą kosztować miliardy. Zasada ta dotyczy i innych służb publicznych: błędna kalkulacja w sprawie potencjału chińskich budowniczych kosztowała nas grubo więcej niż to, co zarabiamy na tanim państwie.
Wypominanie kandydatom na posłów, że chcą iść do Sejmu, aby „dopchać się do koryta” świadczy o zwapnieniu mózgu części opinii publicznej. Politycy mają swoje wady, a wśród ambicji zostania reprezentantem narodu znajdziemy nieraz i żałosne motywy. Niejeden jest napędzany pazernością. Jednak pazerność, sama w sobie nieprzyjemna, nie musi prowadzić do złych skutków działalności polityka – o ile może on zaspokajać swoje pragnienie ciężką, rozliczaną przez wyborców pracą.
Reklama
Jeżeli zarabiałby, powiedzmy, sto tysięcy miesięcznie, w zamian zaś ciążył na nim wzrok tak zwanej opinii publicznej i polityk stawałby na rzęsach, aby wypełnić zobowiązania wobec wyborców i kraju, taki kontrakt byłby się nam opłacał. Niestety, ogół Polaków nie ma odruchu rozliczania z konkretów, poprzestaje na ogólnikowych narzekaniach ze swojej strony i ogólnikowych deklaracjach ze strony polityków. Czując, że coś jest nie tak, pilnujemy chociaż jednego – aby „oni” nie zarabiali za dużo.