Kobieta, lat 49, od kilku tygodni żyje w dużym stresie, bo od tych kilku tygodni są zwolnienia w firmie budowlanej, w której pracuje. Jej koleżanka, trzy lata młodsza, również drży o etat, jaki ma w instytucji finansowej, ale może go stracić, jeśli zapowiadane redukcje personelu obejmą właśnie ją. Obie są w średnim wieku, obie dobrze wykształcone, obie myślą o zmianie branży, obie nie chcą podnosić wskaźników bezrobocia. W żadnym razie nie liczą, że państwo im pomoże w znalezieniu nowej pracy, jeśli dotychczasowi pracodawcy zrezygnują z ich usług. Wykładają własne pieniądze, by się szkolić, albo korzystają z kursów finansowanych przez zatrudniające je firmy, jeżeli tylko takie propozycje dostają. Jedna dostaje często, druga prawie wcale.
Rząd pomoże tym dwóm kobietom? Według nowego pomysłu – jak najbardziej. Wystarczy, że ich szefowie określą szkolenia, jakie mają przejść, aby utrzymać obecne kontrakty pracownicze. I sami za nie zapłacą. Bo z czego ma być finansowany nowy fundusz? Ze składek, jakie przedsiębiorcy wnoszą na inny fundusz – Fundusz Pracy, z którego środki są przeznaczane na łagodzenie skutków bezrobocia. Genialnie proste. Przecież w Funduszu Pracy jest nadwyżka finansowa, więc można ją wykorzystać. Tyle że w tym pomyśle państwo ustawia się w roli zarządzającego, który lepiej wie, jak wykorzystywać pieniądze swoich obywateli, choć ma już za sobą doświadczenia, że taki układ się nie sprawdza. Skoro po dopłaty do szkoleń, przewidziane przez obowiązującą dwa lata ustawę antykryzysową, sięgnęła garstka przedsiębiorców, to nie ma żadnych podstaw do twierdzenia, że nagle wszyscy się rzucą po środki zgromadzone w KFS. Po co im zbiurokratyzowany pośrednik? Dużo prościej byłoby zmniejszyć wysokość składki na FP i pozwolić na tworzenie funduszu szkoleniowego w firmach. Prościej i pewniej, że pieniądze zostaną spożytkowane z korzyścią i dla pracodawców, i pracowników. Bez udziału urzędników.