Łukasz Guza: Pamięta pani film "Dziewczyny do wzięcia" z 1972 r.?
Maria Halamska*: Na pewno go widziałam.
Trzy młode kobiety z prowincji jadą na jeden dzień do Warszawy, licząc na to, że uda im się znaleźć kandydata na męża i zamieszkać w stolicy. Dziś ruch odbywa się w drugą stronę – coraz więcej osób marzy o przeprowadzce z aglomeracji do własnego domku pod miastem. Co stało się w ciągu tych kilkudziesięciu lat, że tak zmieniły się aspiracje Polaków co do miejsca zamieszkania?
Wcale nie jest tak, że ten ruch odbywa się wyłącznie w odwrotną niż przed laty stronę. Dziewczyny ciągle wyjeżdżają ze wsi. Może nie do centrum dużych miast, częściej na ich obrzeża. Oraz do pracy w Wielkiej Brytanii, w Niemczech, we Włoszech. Ich marzenia sięgają dalej niż dotychczasowe miejsce zamieszkania. Potwierdzają to dane statystyczne – niski wskaźnik feminizacji na wsi, przede wszystkim w wieku 18–35 lat, oraz gwałtownie spadająca dzietność, również na wsi.
Reklama
Dane statystyczne wskazują też jednak, że od 2000 r. wskaźnik urbanizacji, czyli odsetek osób mieszkających w miastach, spadł o 1,5 proc., czyli o około pół miliona osób. Przeprowadziły się na prowincję?
Na to pytanie też nie ma prostej odpowiedzi. Dane statystyczne wskazują na pewien trend, który polega głównie na rozrastaniu się miast poza ich granice administracyjne. Po raz pierwszy pojawił się w Stanach Zjednoczonych, a obecnie jest już prawidłowością również w Europie, w tym także w Polsce. W naszym przypadku jest on związany ze zmianami ustrojowymi, które pociągnęły za sobą także zmianę zamożności i możliwości ekonomicznych Polaków. Nagle okazało się, że można wybudować własny dom na przedmieściach lub poza miastem, a nie mieszkać w budynkach wielorodzinnych. Jest to po prostu tendencja ogólna występująca w pewnym okresie rozwoju społeczeństwa przemysłowego.
Czyli nie było ucieczki na wieś, tylko na obrzeża miast?
Tak. Duże miasta otoczone są obarzankami gmin i powiatów, w których liczba ludności wiejskiej wzrasta. Natomiast statystycznie w całej Polsce więcej jest gmin wiejskich, które mieszkańców tracą. Podsumowując: łącznie zwiększa się liczba mieszkańców wsi, odpływ ludności do miast jest mniejszy i kieruje się na ich obrzeża, przede wszystkim ze względu na niższe koszty życia. Przy czym, co warto podkreślić, do odwrócenia się dotychczasowego trendu, czyli wzrostu liczby mieszkańców miast kosztem wsi, przyczyniło się także wiele innych czynników. Ludność miast zaczęła się kurczyć m.in. dlatego, że ich mieszkańcy częściej emigrują za granicę, a po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej zjawisko to bardzo się nasiliło. No i pojawiła się moda na mieszkanie na wsi.
Skąd to się wzięło? Co przyciąga do życia na wsi?
Na pewno większa przestrzeń, również ta mieszkalna, a także cisza, poczucie bezpieczeństwa. Popularność idei ekologicznego trybu życia też zrobiła swoje. W przypadku Polski – jak wspomniałam – jest to także psychologiczny efekt zmian po 1989 r., który zachwiał istniejącym systemem wartości. W burzliwych czasach ludzie są zagubieni i szukają oparcia. Wieś, z tradycyjnym systemem wartości, teoretycznie takie oparcie daje. Problem w tym, że jej gloryfikacja nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Postrzegamy wieś w sposób infantylny, narzucony przez kulturę masową, zwłaszcza seriale, które zazwyczaj życie na prowincji pokazują w sposób kompletnie nieprawdziwy. Najlepszym przykładem jest wszechobecna w takich produkcjach postać dobrotliwego księdza proboszcza, która nijak ma się do prawdziwego obrazu życia wiejskiej społeczności. Karmimy się zatem mitem wsi jako archetypu wspólnoty społecznej, dobrostanu, prawdziwych wartości, obywatelstwa. Przypomina mi to obraz, jaki w swojej książce przedstawił rosyjski ekonomista Aleksander Czajanow. W książce wydanej w okresie NEP-u opiewał on prowincję jako oazę ładu, a jej mieszkańców – jako szczęśliwych i życzliwych sobie ludzi. Na rozkaz Stalina uśmiercono go w latach 30.
Jaka jest więc ta prawdziwa polska wieś?
Wcale nie jest sielska, anielska – taka wieś nie istnieje. Mieszkanie na niej ma swoje ogromne zalety – wolniejszy, bardziej ustabilizowany i mniej stresujący tryb życia, kontakt z naturą, przestrzenią, możliwość posiadania własnego domu, ogrodu itp. Ale wieś to nie jest żadna harmonijna, życzliwa człowiekowi wspólnota. Mieszkają tam żywi ludzie z krwi i kości, którzy często zazdroszczą, nienawidzą, którzy bywają złośliwi, nie akceptują przybyszy, są podejrzliwi. Dlatego okropnie mnie denerwuje taka wszechobecna narracja o sielankowym życiu na prowincji. Jest zresztą cały nurt badań nad wsią, nie tylko polską, lecz także np. angielską, który dotyczy takiego idyllicznego jej postrzegania.
To jednak mit głęboko zakorzeniony. Współczesne pokolenie nie jest pierwszym, które zachwyca się życiem na wsi.
Takie okresy fascynacji zdarzały się wcześniej – żeby wspomnieć choćby okres pozytywizmu i Młodej Polski. Cała idea „oswajania” chłopów wzięła się zresztą stąd, że trzeba było ich włączyć w nurt narodowotwórczy w okresie zaborów, aby w ogóle możliwe było odzyskanie państwa. Po rabacji galicyjskiej i powstaniu styczniowym stało się jasne, że to warunek powodzenia ruchu narodowowyzwoleńczego. W „Weselu” Wyspiańskiego pada zdanie „Mego dziada piłą rżnęli. Myśmy wszystko zapomnieli”. Dość trafnie obrazuje ono ówczesny stan umysłów. W tamtych czasach powstawał mit dobrego chłopa, dzielnych kosynierów, wiernego górala, co to Jana Kazimierza broni przed Szwedami – co znamy z „Potopu”. Moda na wieś już była, co jakiś czas wraca i przemija. Z tą obecną będzie podobnie.
Czy nasze wyobrażenie jest jednak tak bardzo odrealnione? W mieście ludzie często nie wiedzą, kto mieszka w ich bloku piętro niżej. Na wsi łatwiej można podtrzymać lokalne więzi. Może to przyciąga do niej mieszkańców miast?
To w dużej mierze także mit. Bardzo dobrze znam wieś, bo się na niej urodziłam, wychowałam i często ją odwiedzam. Sąsiadką naszej rodziny była kobieta, która na podkrakowską wieś przeprowadziła się z miasta, bo wyszła za mąż za jej mieszkańca – był on nauczycielem w mieście. Mówiła, że urzeka ją przestrzeń, ale też że nie ma się tu do kogo odezwać, bo tu mieszkają same chamy. W tej podkrakowskiej wsi wciąż mieszka mój brat. Jego żona urodziła się i wychowała w Krakowie, ale do życia na wsi była przygotowana, bo skończyła akademię rolniczą, jest zootechnikiem. Ale mimo to z nikim na wsi stosunków nie utrzymuje. Ożywiony kontakt ma jedynie z nauczycielką ze szkoły średniej, która również mieszka na wsi. Oczywiście na pewno można znaleźć osoby, które wyprowadzają się na wieś w poszukiwaniu autentycznych kontaktów z tzw. ludem, ale to wyjątki.
Czyli mieszkańcy miast tęsknią za społecznymi więziami, ale nie za osobami, które po przeprowadzce na prowincję staną się ich sąsiadami?
Jeżeli przyjrzymy się z bliska przybyszom z miast, którzy przenoszą się na wieś, to okaże się, że oni bardzo rzadko uczestniczą w prawdziwym życiu wiejskim i nie kontaktują się z osobami od dawna mieszkającymi na wsi. Czują się od nich lepsi. Zresztą najczęściej nawet po przeprowadzce na wieś ich życie i tak związane jest z miastem – tam pracują, ich dzieci uczęszczają do tamtejszych szkół, robią zakupy w centrach handlowych. W mieście mają też przyjaciół. Nowe znajomości najczęściej będą zawierać z innymi przybyszami, zwłaszcza jeżeli okaże się, że ich dotychczasowi przyjaciele też się wyprowadzili na przedmieścia, ale po drugiej stronie miasta.
To może liczy się prestiż – mam dom na wsi, więc jestem zamożny. Stąd już tylko krok do tego, aby poczuć się jak pan na włościach.
Ależ oczywiście. Ten sentyment do szlacheckiego stylu życia jest w Polsce bardzo rozpowszechniony. On nie zniknął nawet w okresie PRL-u. Wtedy właściwie najczęściej słyszałam od najróżniejszych osób opowieści o utraconych, rodzinnych majątkach, które sięgały niemalże Uralu. Tę tęsknotę widać najczęściej po zabudowie – przybywa na wsi domów stylizowanych na dworeczki, dwory, a nawet pałace. A przecież jak cię widzą, tak cię piszą – jeśli ktoś ma dworek, znaczy się szlachcic. Nieważne, że zazwyczaj te budowle są małe i brzydkie. Istotne jest to, że każdy może być panem w swojej posiadłości.
Mówimy o przybyszach, ale przecież sama wieś pod wieloma względami radzi sobie znacznie lepiej niż miasta, wykazuje się tradycyjną żywotnością. Na przykład przyrost naturalny na wsi jest wciąż wyższy. Na 100 kobiet w miastach rodzi się 121 dzieci, a na wsi – 143.
Ta różnica jednak wyraźnie się zmniejsza i jeśli nic się nie zmieni, wkrótce dojdzie do zrównania wskaźnika dzietności w miastach i na wsi. Czyli jednym słowem na prowincji rzeczywiście wciąż jeszcze rodzi się więcej dzieci, ale też szybsza jest dynamika spadku liczby urodzeń. Nie zmienia to oczywiście faktu, że po latach stagnacji rośnie liczba mieszkańców wsi. Przez wiele lat utrzymywała się ona na poziomie 14,5 mln, a obecnie wynosi ponad 15 mln. Trzeba jednak pamiętać o wyzwaniach, jakie i w tym względzie powodują migracje poza miasto. Dobrze jest wyprowadzić się na wieś, gdy dzieci mamy dopiero w planach lub są jeszcze małe. Warunki do ich wychowywania, czyli własny dom, podwórko, ogród, są lepsze niż te w miastach. Problem zaczyna się jednak, gdy trzeba je wysłać do szkoły. Na ogół lepsze placówki są w mieście. Dzieci trzeba dowieźć do lepszego gimnazjum, żeby potem mogło trafić do lepszego liceum, bo dobre liceum otwiera furtkę na dobre studia i lepszy start w dorosłe życie. To jeden z kosztów wyprowadzki na prowincję. Po drugiej stronie mamy populację trzeciego wieku, którą przed migracją na wieś powstrzymuje często niski standard usług socjalnych.
Dzietności sprzyja też chyba bardziej konserwatywny systemem wartości społeczeństwa wiejskiego. Na przykład w miastach intensywność rozwodów jest ponad dwukrotnie wyższa niż na wsi. W tych pierwszych rozwodzi się 89 małżeństw na 10 tys. istniejących, a na wsi jedynie 42. Czy wieś nie jest więc oazą społecznej stabilności?
Zajmowałam się tą kwestią. Badałam to, czy mieszkanki wsi mają problemy dotyczące relacji w małżeństwie i rodzinie podobne do tych, jakie wskazują mieszkanki miast. Okazało się, że są one prawie identyczne. A to oznacza, że na prowincji istnieją jakieś hamulce powodujące, że te kobiety – mimo istotnych trudności – jednak się nie decydują na rozwody. Sądzę, że są to głównie bariery o charakterze obyczajowym. Kobiecie wiejskiej trudniej jest się w pełni wyemancypować, ten wyklinany tak często gender na prowincję jeszcze nie dotarł. Sprzyja temu oczywiście większa religijność, która kształtuje pewną postawę kobiet w małżeństwie, czyli takie „noszenie swojego krzyża”. Na wsi nie mówi się, że skoro mąż jest łobuzem i pijakiem, to żona powinna wyrzucić drania. Ona po prostu ma cięższy krzyż do uniesienia, a generalnie na wsiach kobiety te krzyże noszą bardziej cierpliwie. Częściej niż mieszkanki miast są zależne finansowo albo od mężów, albo od rodziny w ogóle. Poza tym rolnicy są ciągle liczną grupą mieszkańców wsi, a podział gospodarstwa, wybudowanego domu jest trudniejszy niż podział majątku w mieście. Na pewno kobiety obawiają się też, że same nie podołają obowiązkom związanym z takim rodzajem pracy. Najczęściej jednak za trwałością małżeństwa, mimo istotnych problemów, przemawiają argumenty ze sfery obyczajowej i te wynikające z systemu wartości. Kobieta ze wsi po prostu inaczej postrzega siebie samą niż ta z miasta. To już raczej sfera badań z zakresu wiktymologii.
Wydaje się jednak, że poprzez dostęp do środków masowego przekazu, środków transportu, możliwości wyjazdów zagranicznych te różnice kulturowe między wsią a miastem się zacierają, prowincja nie jest już zapatrzona w najbliższe duże miasto, bo przecież pojęcie odległości – w czasach internetu czy tanich linii lotniczych – jest relatywne.
Moim zdaniem życie na wsi nie tyle upodabnia się do tego w mieście, ile traci własną specyfikę. Wynika to przede wszystkim z ograniczania związków z rolnictwem. Jeżdżę często do mojego brata i przypominam sobie krajobraz podkrakowskiej wsi z mojego dzieciństwa. Pamiętam mojego dziadka, który tak orał ziemię, że jeśli rogi pola pozostały nietknięte, to zostawiał konie i sam łopatą kończył tę pracę. Teraz na tych tak starannie kiedyś uprawianych polach rosną brzozowe lasy, a w całym przysiółku nie ma od dawna ani jednej krowy. Moja bratanica, która ma teraz 22 lata, jeszcze krowę we wsi widziała, bo miała ją starsza sąsiadka, zresztą bardziej dla towarzystwa niż z ekonomicznej potrzeby. Natomiast mój brat z bratową z żywego inwentarza mają trzy koty i psa. To była wieś chłopska, a dziś nikt w niej z rolnictwa się nie utrzymuje. Coraz większa grupa osób mieszkających na prowincji zalicza się bowiem do klasy średniej. Wieś stała się miejscem zamieszkania bardzo różnych grup zawodowych o różnych dochodach. Straciła swoją społeczną spójność, bo wcześniej niemal wyłącznie należała do rolników.
A kto dziś mieszka na wsi? Czym trudnią się jej mieszkańcy?
Dominującą grupą społeczno-zawodową są robotnicy, stanowiący ok. 40 proc. Drugą co do liczebności grupą są rolnicy z udziałem ok. 30 proc. w strukturze pracujących. Szeroko rozumiana klasa średnia – menedżerowie, specjaliści, technicy i urzędnicy – stanowią już 1/5 mieszkańców wsi. Reszta to pracownicy usług. Ale ta struktura społeczna jest bardzo różna w rożnych typach wsi, w zależności od stopnia jej urbanizacji i odległości od miasta. Na obszarach podmiejskich, tych zwiększających liczbę, klasa średnia stanowi ok. 35 proc. mieszkańców, rolnikiem zaś jest co dziesiąty mieszkaniec. Inaczej jest na wsi peryferyjnej, rolniczej: tu rolnikami jest czterech mieszkańców na dziesięciu, do klasy średniej należy co ósmy.
Gdzie są więc różnice między wsią a miastem?
Jeślibyśmy za podstawę wnioskowania wzięli strukturę społeczno-zawodową, to byłaby to obecność rolników. Jeśli byśmy wzięli dochody, to ogólnie rzecz biorąc, na wsi są one niższe, zwłaszcza w porównaniu do wielkimi miastami; w porównaniu z małymi niższe tylko o 10 proc. Ale to zależy od typu wsi. Bo przeciwstawienie miasto – wieś ma tylko walor modelowy. W rzeczywistości istnieje pewne kontinuum miast różnej wielkości i wsi w różnym stopniu zurbanizowanych. Różnice jednak istnieją i trzeba umieć je dostrzec. Wydaje się, że ich nie ma, bo wszystkie wskaźniki będą potwierdzać, że różnice te się zacierają. Okaże się, że np. wyposażenie mieszkań na wsi i w mieście – niegdyś zasadniczo się różniące – dziś jest już na zbliżonym poziomie. Ale jeśli przyjrzymy się bliżej, to zauważymy, że kolorowy telewizor upowszechnił się na wsi o wiele szybciej niż pralka automatyczna. I taka z pozoru nieistotna informacja może dużo powiedzieć o tym, jak różni się wciąż system wartości na prowincji i w mieście. Bo przecież od prania jest kobieta, a kolorowego telewizora nic nie zastąpi. Podobnie jest ze zmywarkami. To nie przypadek, że na wsi wciąż są rzadkością, a w mieście – coraz powszechniejsze. W kwestiach widocznych na pierwszy rzut oka nie będzie więc widać różnic. Ale w sprawach zasadniczych, takich jak system wartości czy obyczajowość, one wciąż istnieją.
Czy jednak ten napływ ludności na wieś nie przyspieszy procesu zacierania się różnic? Skoro coraz więcej osób będzie mieszkać poza miastem, to chyba w tych miejscach powinny pojawiać się np. lepsze drogi, szybszy internet, przedszkola, żłobki itp.
Infrastruktura na wsi nie jest zła. Zresztą już teraz ma ona zasadnicze znaczenie dla migracji. Mieszkańców przybywa nie we wszystkich wsiach, lecz tylko w tych, które są już wyposażone w szeroko rozumiane usługi socjalne. Miejscowości, w których ich nie ma, będą się wyludniać. Wyzwanie, które stoi przed mieszkańcami polskiej prowincji, to lepsza organizacja własnych działań. Miałam okazję obserwować, jak świetnie na francuskiej wsi zorganizowany jest – własnymi siłami – dowóz dzieci do szkół. A przecież we Francji często dzieci przywozi się do domów w południe, po to by mogły zjeść obiad z rodziną, i ponownie odwozi na zajęcia. U nas to kuleje. Innym poważnym problemem polskiej wsi jest kompletny brak ładu przestrzennego.
Z tego powodu polska wieś rozrasta się chaotycznie i – mówiąc delikatnie – wygląda nieestetycznie?
To łagodne określenie. Ale nie chodzi wyłącznie o estetykę. W Polsce nie ma porządnego planu zagospodarowania przestrzennego kraju, który wyznaczałby kierunki działań w omawianym zakresie. Skutkiem jest to, że na wsi buduje się spontanicznie. Bardzo często powstaje infrastruktura niepotrzebna, np. ciągnące się kilometrami chodniki. Stawia się często te wspomniane dworki i pałacyki bez nawiązania do regionalnych tradycji. W innych krajach udało się temu zapobiec. Na przykład we Francji właściciel nieruchomości może wybudować dom, jaki mu się podoba, i pomalować na wybrany kolor. Ale jak nie będzie to konkretna konstrukcja z odpowiednim dachem w określonym kolorze, to gmina nie podłączy mu wody, światła, gazu. Jak widać, metody są różne. W Polsce samorządy najczęściej nie uchwalają planów zagospodarowania, lecz przyjmują jedynie ich założenia. Wyodrębniono w nich tyle gruntów pod zabudowę, że na polskiej wsi musiałoby mieszkać 300 mln osób, aby zapełnić te miejsca. W rezultacie swoboda w zakresie wyboru miejsca pod budowę domu jest ogromna. Zabudowa staje się coraz bardziej rozsiana, co z kolei powoduje wyższe koszty podłączania mediów. Z tym problemem na pewno trzeba się zmierzyć w przyszłości.
Wieś kwitnie, a miasta od ponad dekady się wyludniają. Prawdziwy exodus czeka je dopiero w najbliższych latach. Z prognozy GUS wynika, że do 2050 r. stracą około 4,5 mln mieszkańców, czyli około 20 proc. obecnej ich liczby. Czy opustoszeją przede wszystkim centra miast?
Nie sądzę. Na Zachodzie już powoli zaczyna się powrót mieszkańców do ścisłego centrum miasta, bo ono też ma swój urok i zalety. Niektóre rodzaje działalności tylko teoretycznie można wykonywać na wsi. Był taki przykład francuskiego wydawnictwa, które świetnie prosperowało, a po przeniesieniu swojej siedziby na wieś upadło. W tego typu działalności liczy się bowiem nie tylko puszczenie materiału do druku, lecz także kontakty, możliwość spotkania się, pozostawanie na bieżąco z wydarzeniami dziejącymi się w sercu gospodarki, polityki, kultury. Często okazuje się też, że w dzielnicach miast, które – według prognoz – mają się wyludniać, pojawiają się nowi mieszkańcy, czasem przyjezdni z prowincji, czasem imigranci, ale generalnie te kwartały nie wymierają i nie straszą pustostanami. Wreszcie nie można nie docenić tego, że same miasta starają się, aby były wygodniejszym, bardziej przyjaznym miejscem do życia. Temu mają służyć programy rewitalizacji, a także np. poprawa komunikacji miejskiej, budowa ścieżek rowerowych itp.
Jakie miasta odczują zatem najbardziej ubytek ludności?
Nie tylko miasta, ale i całe regiony, które miały gospodarkę monofunkcyjną, czyli opartą na jednym rodzaju działalności, a często na jednym zakładzie. Jeśli upadnie dana gałąź przemysłu, to upadną miasta. Polskim przykładem mogą być np. Starachowice, gdzie jedynym liczącym się pracodawcą była fabryka samochodów ciężarowych. Ale i takie miasta nie są bez szans. Tradycyjnie przemysłowe miasta środkowej Anglii lub północnej Francji, które opierały swoje funkcjonowanie na górnictwie, przetrwały i prosperują.
W jaki sposób sobie poradziły?
Często ich programy rewitalizacji bazują na wysokich kwalifikacjach poprzemysłowej siły roboczej i lokują się tam nowoczesne gałęzie gospodarki. Tak było np. w węgierskim Esztergom, gdzie w latach 90. upadł przemysł ciężki, a stopniowo wprowadzał się przemysł precyzyjny.
A wielkie aglomeracje?
One sobie poradzą. I dobrze jest je mieć, bo metropolie są motorem rozwoju w skali światowej. To miejsca, w których rodzą się nie tylko innowacje technologiczne, lecz także wzorce kulturowe, style życia i wartości. W nich znajdują się siedziby zarządów globalnych korporacji, więc stają się one ośrodkami podejmowania decyzji o zasięgu międzynarodowym, często wręcz ogólnoświatowym. Będąc atrakcyjną lokalizacją dla biznesu, metropolie stwarzają równocześnie dobre warunki do życia i pracy, więc przyciągają nowych mieszkańców.
*Maria Halamska, socjolog, profesor w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN oraz w Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych UW, prowadziła badania m.in. w Polsce, Europie Środkowej, we Francji, w Kanadzie, Brazylii. W 2013 r. wydała w Wydawnictwie Scholar książkę "Wiejska Polska na początku XXI wieku. Rozważania o gospodarce i społeczeństwie"