Bo przecież wszystkie te auta należą do segmentu minivanów. A każdy minivan to nic innego, jak bardzo drogi sposób na oświadczenie wszystkim wkoło, bez konieczności otwierania ust: „Spójrzcie, moje życie jest nic niewarte”. Owszem, są to często samochody bardzo dobrze wykonane, przyzwoicie jeżdżące, rozpieszczające komfortem, potrafiące oczarować praktycznością i przestronnością, a nawet – jak Picasso – całkiem radosne, przyjazne i przyjemne dla oka. Ale problem polega na tym, że nie zbudowano ich z myślą o was, lecz o waszych dzieciach. Są więc jak basenowy brodzik ze zjeżdżalnią w kształcie słonika – podczas gdy wasze pociechy świetnie się w nim bawią, wy ziewacie i tylko czekacie na moment, kiedy któreś się poślizgnie, przewróci i rozbije sobie łokieć albo kolano. Bo to będzie oznaczało, że wreszcie możecie wracać do domu.
W tym miejscu chciałbym udzielić wam cennej rady – jeżeli zamierzacie kupić minivana, zróbcie to dopiero wtedy, gdy już będziecie dysponowali taką liczbą dzieci, jaką zaplanowaliście. Mój znajomy postąpił odwrotnie – chciał mieć trójkę potomstwa, ale już przy pierwszym kupił opla zafirę. Tego samego dnia, w którym to zrobił, jego życie seksualne całkowicie zamarło. Van to najskuteczniejszy środek antykoncepcyjny. Kiedy prowadzicie coś czerwonego, niewielkiego i stosunkowo szybkiego, wszyscy sądzą, że to, co macie w spodniach, musi być słusznych rozmiarów. Ale gdy tylko przesiądziecie się do vana, natychmiast uznają, że zawartość waszego rozporka jest już całkowicie zużyta. Dlatego doskonale rozumiem jednego z kierowników w naszej gazecie, który dysponując całkiem fajnym i komfortowym citroënem grand picasso oraz dość wyświechtanym już nissanem micrą, przypominającym estetyką psią budę, woli na co dzień jeździć tym drugim. Zrobiłbym tak samo. Oczywiście poza tymi dniami w roku, kiedy akurat musiałbym udać się z rodziną na wakacje.
Rzecz jasna, producenci zdają sobie z tego wszystkiego sprawę i za pomocą różnych zabiegów starają się zetrzeć z vanów piętno nudnych wozideł dla podstarzałych tatuśków z piwnymi brzuchami. Zrozumiecie, o czym mówię, gdy bliżej przyjrzycie się renault espace. Jeszcze nie tak dawno temu był to po prostu van, który wyglądał jak skrzyżowanie cygańskiego wozu z Gerardem Depardieu, niemniej ceniono go za przestronność kontenerowca i komfort latającego dywanu. Tymczasem nowe espace to... Jeśli mam być szczery, to nie mam bladego pojęcia, do którego segmentu należy je zakwalifikować. Francuzi twierdzą, że to crossover, czyli coś między kombi, SUV-em a vanem. Ale to tak, jakby powiedzieć, że wiewiórka to coś pomiędzy aligatorem, łosiem a Susan Sarandon.
Reklama
Jedno nie ulega wątpliwości – w espace nie zostało nic z vana. Ma na to zdecydowanie za mało miejsca w środku. Poprzednik był tak duży, że aby porozmawiać z dziećmi siedzącymi w drugim rzędzie siedzeń, trzeba było skorzystać z telefonu, a te siedzące w trzecim znajdowały się już w innej strefie czasowej. Owszem, nowe espace również ma trzeci rząd siedzeń (sprytnie chowany w podłodze bagażnika), na którym w razie potrzeby przewieziecie dwójkę dzieciaków. Ale tylko pod warunkiem, że najpierw je poćwiartujecie, a następnie umieścicie w foliowych workach. Francuzi zapewne będą tłumaczyć, że niestety trzeba było zrezygnować z przestronności na rzecz tego, jak espace teraz wygląda. Fakt, prezencję ma rewelacyjną. Ale to tak, jakbyście przesiedlili swoje dzieci do piwnicy tylko po to, aby w ich pokojach poupychać trochę eksponatów z muzeum sztuki nowoczesnej. To po prostu głupie. Szczególnie że sami z tego powodu też cierpicie – bo za kierownicą espace również jest ciasno. Mam 195 cm wzrostu i przy maksymalnie obniżonym fotelu mój wzrok był permanentnie utkwiony w osłonie przeciwsłonecznej. Non stop waliłem głową w sufit, a prawym kolanem – w konsolę środkową poprowadzoną na wysokości barowego stołu.
Fakt faktem, na pierwszy rzut oka wnętrze espace’a wygląda elegancko, gustownie i wydaje się wykonane z bardzo dobrych materiałów. Jednym słowem, prezentuje się jak dobry, markowy, świetnie uszyty garnitur. Ale tylko, gdy patrzycie na niego z odległości kilku metrów. Bo kiedy go na siebie założycie, od razu dostrzeżecie pewne irytujaće mankamenty – że na plecach zdążył się już popruć, z podszewski wystają nitki, brakuje dwóch guzików, pije was pod pachami, a prawy rękaw jest dłuższy od lewego.
Chcielibyście usłyszeć w końcu coś dobrego o tym aucie? Nic z tego, bo teraz muszę napisać o napędzie. Wersja, którą jeździłem, wyposażona była w 200-konnego benzyniaka o pojemności zaledwie 1,6 litra, pożenionego z automatyczną skrzynią biegów. Ich związek jest – mówiąc dyplomatycznie – mało udany. Gdy silnik w poniedziałek wyraźnie domaga się od skrzyni zredukowania biegu z czwórki na trójkę (bo chce żwawiej przyspieszyć), ta każe mu czekać na decyzję do środy. Tego dnia przełącza w końcu bieg, ale na dwójkę, i tylko po to, aby w czwartek dojść do wniosku, że jednak lepsza byłaby piątka. A kończy i tak na czwórce. W sobotę. Z taką gracją i pośpiechem działa ten duet. W oficjalnych danych technicznych przy liczbie określającej moc auta w koniach mechanicznych, powinien się znaleźć dopisek, że mają one astmę i tylko po trzy nogi. Ponoć da się je zmusić do galopu, gdy włączy się tryb sport, ale jeśli mam być szczery, ja nie zauważyłem żadnej różnicy. Poza tą, że wówczas silnik zaczął wydawać z siebie takie dźwięki, jakby część tych koni właśnie mielił. Szkoda, bo naprawdę komunikatywny układ kierowniczy oraz jędrne zawieszenie sugerują, że espace jest w stanie poradzić sobie z naprawdę dynamiczną jazdą, zupełnie niekojarzoną z vanami. W dodatku – mimo wszystkich tych wad – ma w sobie coś, co zachęca do podróżowania nim. Jest jak randka w ciemno z dziewczyną, która okazuje się mieć zeza, krzywe nogi i nie do końca równo pod sufitem, a jednak – zamiast ją spławić – ucinacie sobie z nią całkiem przyjemną pogawędkę. I umawiacie się na następny dzień.
Mam wrażenie, że Espace’a po prostu nie dokończono. Nie dopracowano. Inżynierowie mieli wyznaczony termin finalizacji prac nad wozem, ale przez kilka miesięcy skupiali się na protestowaniu w obronie prawa do picia wina w pracy, w związku z czym nie starczyło im czasu na przemyślenie i dopieszczenie wielu elementów. Wskazuje na to również fakt, że w testowanym egzemplarzu nie działało automatyczne otwieranie klapy bagażnika. A wycieraczki przedniej szyby całą wodę, która się na niej gromadziła, przekazywały bezpośrednio na szyby boczne. Dlatego nawet jeżeli Renault bardzo się wam podoba i nie przeszkadza wam, że z pierwowzorem wspólną ma wyłącznie nazwę, to i tak powinniście się powstrzymać przed jego zakupem. Przynajmniej do momentu, w którym centrala koncernu wyda oficjalny komunikat: „Wszyscy nasi konstruktorzy i mechanicy już wytrzeźwieli i dokończyli swoją robotę”. Wówczas Espace może się okazać naprawdę ciekawym wozem. Niestety, nadal będzie miał jedną poważną wadę – będzie znacznie gorszy od Forda S-maxa.
Tydzień temu mniejszego brata tego auta, czyli C-maxa, zrównałem z ziemią, wypominając mu przede wszystkim fatalne wykończenie i poważne problemy natury ergonomicznej. No więc S-max jest pozbawiony tych wad. Jeszcze co prawda nie osiągnął poziomu volkswagenów, ale wszystkie materiały w jego wnętrzu są miłe dla oka i dotyku. A skoro już przy zmysłach jesteśmy, to tylko w kilku słowach wspomnę o słuchu – już dawno nie jeździłem tak doskonale wyciszonym samochodem. Nie vanem, ale samochodem w ogóle. I nie chodzi tylko o silnik, lecz także o powietrze opływające dużą przecież karoserię czy bezszelestną pracę zawieszenia.
Właśnie owo zawieszenie i układ kierowniczy są tym, czym S-max w sekundzie mnie do siebie przekonał. To pierwszy van, w którym poczułem, że został zbudowany z myślą o mnie, a nie o moich dzieciach. Jechałem nim prawie 200 km/h i nie odczuwałem najmniejszego nawet niepokoju, za to na moich ustach gościł szeroki uśmiech. W lekko oprószonych śniegiem zakrętach ford zdawał się mieć lepszą przyczepność niż napędzane na cztery koła bmw, które prowadziłem kilka dni wcześniej. Bardzo do gustu przypadł mi również sposób jego resorowania – jest nie za miękkie i nie za twarde. Nie ma tutaj – jak u innych producentów – żadnych pstryczków-elektryczków pozwalających na wybór między trybami ultrakomfortowym, superkomfortowym, komfortowym, sportowym, supersportowym etc. Nie musicie nic naciskać i nic zmieniać, a s-max i tak świetnie się prowadzi i rewelacyjnie radzi sobie z wszelkimi niedoskonałościami drogi. Zawsze i w każdych warunkach. Dlatego warto pokusić się o zamówienie go z najmocniejszym 210-konnym dieslem lub 240-konnym benzyniakiem. Oraz o zbudowanie wersji ST, która będzie miała – powiedzmy – 300 koni. Oraz napęd na cztery koła. Słyszysz mnie, Fordzie?
Ilość miejsca? Pięcioosobowa rodzina będzie miała go tu aż nadto, a za dopłatą 4 tys. zł można wstawić nawet trzeci rząd siedzeń (chowany w podłodze bagażnika). Wygląd? W porównaniu z Espace’em zachowawczy, ale dzięki temu za pięć lat – gdy renault będzie miało już wyraźne zmarszczki i obwisłe piersi – s-max nadal będzie prezentował się całkiem dobrze. I straci na wartości najwyżej 60 proc., podczas gdy Francuz mniej więcej 160.
Znacznie ważniejsze niż pieniądze jest jednak w tym wypadku to, że Ford wyprodukował vana, który nie zasługuje na nazywanie go vanem. To jedyne auto tego rodzaju, które otarło się o moją listę „Chcę go mieć”. Ostatecznie nie wpisałem go na nią tylko z jednego powodu: zostałem przegłosowany przez dzieci. One wolą C4 picasso. Bo nim podobno jeżdżę tak, że nie chce im się wymiotować. Zatem całkiem możliwe, że dla waszej rodziny citroën będzie lepszym wyborem. Jednak wy sami powinniście wybrać forda.