No więc, gdy w nowej astrze obrócicie kierownicą w lewo, to skręcicie w lewo, gdy zaś wykonacie obrót w prawo – pojedziecie w prawo. Po naciśnięciu hamulca opel hamuje, a po dodaniu gazu – przyspiesza. Ma bagażnik oraz miejsca dla pięciu pasażerów. Nowa astra jest też bardzo cicha, komfortowa, porządnie wykonana i ergonomiczna – żeby trafić we właściwy przycisk na konsoli środkowej, nie musicie już korzystać z wykałaczki. Ponadto jest wyraźnie lżejsza niż poprzednik, dzięki czemu 150-konny motor wreszcie nie sprawia wrażenia, jakby musiał wprawić w ruch całą Afrykę. Innymi słowy, to bardzo dobry samochód. Ale to już naprawdę wszystko, co mam wam do powiedzenia na jego temat. A ponieważ zostało mi jeszcze sporo miejsca, pozwólcie, że zajmę się aptekami.
Będąc kilka tygodni temu służbowo w Szwajcarii, zostałem zmuszony do złożenia krótkiej wizyty w jednym z tamtejszych sklepów z farmaceutykami. Choć słowo „sklep” wydaje mi się dużym nadużyciem w przypadku miejsca, w którym na półkach znajdowały się tylko dwie rzeczy niewymagające recepty – aspiryna i czopki dla niemowląt. I to już wszystko. Podobnie jest w całym cywilizowanym świecie. Tylko nie u nas. W Polsce sprawy z aptekami mają się zupełnie inaczej. Gdy niedawno dopadł mnie lekki katar i wstąpiłem do jednej z nich po coś na cieknący nos, wyszedłem z dwiema pełnymi siatkami. Miałem w nich syropy na kaszel suchy, mokry, średni, głośny i cichy. Do tego spreje do nosa z siedmioma różnymi końcówkami i saszetki przypominające składem tablicę Mendelejewa. Odrębne tabletki na ból lewej i prawej półkuli głowy, witaminę C w postaci lizaka, musujących drażetek i żelków, olej z wątroby dorsza, rekina, śledzia, kozy i strusia oraz coś na wypadek, gdyby przy kichnięciu puściły mi zwieracze. A także płyn do higieny intymnej o zapachu poziomek i herbatkę, której producent obiecywał, że już wieczorem będę ważył połowę tego co rano. A, i jeszcze specyfik, który miał rozpalić mój konar i powiększyć go do rozmiarów gaśnicy.
Właśnie tak wyglądają nasze apteki. A najlepsze jest to, że większość z ich asortymentu można by spalić i od razu wszyscy poczulibyśmy się znacznie zdrowsi. Wiem to, bo na mój katar ostatecznie najlepiej podziałała herbata z cytryną, miodem i dodatkiem czegoś mocniejszego. Choć moja żona uznała, że jest to raczej coś mocniejszego z niewielkim dodatkiem herbaty. Nieistotne. Grunt, że następnego ranka poczułem się tak dobrze, że udałem się do Volvo, gdzie miałem odebrać model S60 Polestar. Sugerując się nazwą, uznałem, że będzie to kolejne auto na szczudłach, dedykowane ludziom dojeżdżającym do pracy na biegun północny. Tymczasem przede mną stanął obniżony sedan w kolorze tak niebieskim, że prawie wykuł mi oczy. Szybko wytłumaczono mi, że ma 350 koni, napęd na cztery koła, a do setki przyspiesza w 4,9 sekundy.
Jeśli mam być szczery, zabrzmiało to dość głupio. Przecież mówimy o Volvo, które w świecie samochodów jest tym, czym miś koala w świecie zwierząt – uosobieniem spokoju, równowagi i synonimem słów „nic mi się nie chce”. Ale po kilku dniach spędzonych za kierownicą polestara jestem już pewien – zbudowany został przez pomyłkę. Pewnego dnia jakiś naćpany menedżer wpadł do firmy, krzycząc: „Zróbmy coś szalonego!”, a jeszcze bardziej naćpany księgowy się pod tym podpisał. Tak powstał genialny wóz. Twardy tak, jakby do zbudowania jego zawieszenia wykorzystano viagrę, z dopracowanym układem kierowniczym i tendencją do lekkiej nadsterowności. O ile w każdym innym Volvo przy prędkościach rzędu 160 km/h zaczynacie odnosić wrażenie, że prowadzicie wersalkę, to polestar pozostaje stabilny, pewny i przewidywalny nawet w okolicach 250 km/h. Tak, jechałem tyle tym wozem i towarzyszył mi przy tym uśmiech godny Jacka Nicholsona. A gdy zjechałem z autostrady na boczne, kręte drogi, kąciki moich ust zetknęły się ze sobą gdzieś w okolicach potylicy. I nie była w stanie przeszkodzić im w tym nawet szarpiąca skrzynia biegów.
Reklama
Pokochałem to auto za to, że jest inne. Narwane. Prowokujące. Za każdym razem, gdy do niego wsiadałem, cały sztywniałem z podniecenia. Wiem, że w zderzeniu ze słowem „Volvo” brzmi to absurdalnie, ale właśnie na tym polega wyjątkowość polestara – po prostu jest niedorzeczny.