A teraz ad rem. W rzeczywistości telefony Apple’a to straszny szajs i gówno. Mój 5S po miesiącu używania wyglądał, jakby pies go pogryzł, zjadł, a potem zwrócił. Ludzie z serwisu wzięli go do ręki, pooglądali, pocmokali i doszli do wniosku, że tak ma być i że się czepiam. Ale przecież nie zmienia się żony tylko dlatego, że raz zdarzyło się jej przesolić zupę. Dlatego zacisnąłem zęby, wybaczyłem i kupiłem następny model – 6 plus. Ten po kilku miesiącach używania nie wygląda, jakby zjadł go pies. A to dlatego, że jest tak beznadziejny, że nawet mój pies omija go szerokim łukiem. Regularnie odgina się jakaś taśma wyświetlacza, przez co ekran przestaje reagować na dotyk, a w serwisie mówią to samo: że tak ma być i że się czepiam. Obawiam się, że zarówno pod względem jakości wykonania, jak i parametrów technicznych najnowsze iPhone’y to dziadostwo. Za irracjonalnie duże pieniądze dostajecie produkt wart w rzeczywistości tyle, ile – nomen omen – nadgryzione jabłko. Szczerze mówiąc, nadszedł najwyższy czas, by Amerykanie lekko zretuszowali swoje logo. Powinien nim być ogryzek.
A piszę to wszystko z perspektywy człowieka zmuszonego – na czas kolejnej naprawy iPhone’a – do skorzystania z samsunga galaxy S7 edge. Telefon ten wszystko robi lepiej od Apple’a. Lepiej wygląda, lepiej leży w dłoni, jest lepiej wykonany, robi dużo lepsze zdjęcia, jest nieporównywalnie szybszy, a nawet wodoodporny. Wczoraj wpadł mi do talerza z kalafiorową i po opłukaniu pod bieżącą wodą działa zupełnie normalnie. Gdyby nie ta kilkudniowa przygoda z samsungiem, nadal żyłbym w przekonaniu, że telefony Apple’a są najlepsze na świecie. A nie są. Nie są nawet dobre. Szczerze mówiąc, wasze używane egzemplarze w rzeczywistości warte są tylko tyle, ile gotowi będą zapłacić wam za nie w skupie metali kolorowych. A – sami przyznacie – nie ma nic gorszego niż poczucie, że zapłaciło się krocie za produkt, który nie spełnia waszych oczekiwań.
Kończy mi się już miejsce, więc pozwólcie, że szybko przejdę do suzuki vitary. Otóż niektóre elementy jej wnętrza wykonano z bibuły, a plastik na drzwiach ma grubość firanki. Ekran nawigacji i systemu audio zaprojektowany został przez jakiegoś sześciolatka, i to 20 lat temu. Głośniki do radia wybierał głuchoniemy, a fotel kierowcy projektował sam Danny DeVito – można regulować go na wysokość wyłącznie w zakresie od „bardzo wysoko” do „cholernie wysoko”.
Reklama
Po tych słowach możecie odnieść wrażenie, że vitara jest okropnym samochodem. A to nieprawda. Mówimy bowiem o kompaktowym i praktycznym SUV-ie, którego ceny zaczynają się od skromnych 61 tys. zł. A gdy dołożycie do tego 17 tys. zł, staniecie się właścicielami wersji wyposażonej w najlepszy w tej klasie napęd na cztery koła, automatyczną klimatyzację, grzane fotele, system awaryjnego hamowania i wiele innych przydatnych dodatków. Z kolei za 90 tys. zł z lekkim okładem dojdzie do tego zamszowo-skórzana tapicerka, deska wykonana z nieco lepszych materiałów, dostęp bezkluczykowy, reflektory LED, a przede wszystkim – świetny nowoczesny 140-konny silnik 1.4. Z tym motorem vitara jest zaskakująco dynamiczna, sprawia wrażenie pełnej wigoru i sprawnej. Sam nie wiem, jak to możliwe, ale doskonale bawiłem się, jeżdżąc nią po wąskich, pokrytych gdzieniegdzie piachem, żwirem i wybojami wiejskich drogach. Poczułem się też zaskoczony jej dopracowanym zawieszeniem i porządnym wyciszeniem wnętrza.
Wydaje mi się, że vitara jest jednym z niewielu samochodów, który ma świetnie skalkulowaną cenę w relacji do tego, co oferuje. Innymi słowy, jest całkowitym przeciwieństwem iPhone’a. Na placu Trzech Krzyży nie zadacie nią szyku, nikt nigdy nie zapyta was, co to za auto i jak się sprawuje. Możecie jednak być pewni jednego – że będziecie z niej zadowoleni.