Anna Wittenberg: Jeździ pani na debaty organizowane przez MEN. Jak wrażenia?
Krystyna Szumilas*: Wydaje mi się, że MEN pomija w nich to, co najbardziej interesuje nauczycieli i samorządowców. Nie ma w nich rozmowy o podstawie programowej, o zmianach w strukturze systemu oświatowego. W województwach narzucono cztery tematy, rozmowy nie wykraczają poza nie. W dodatku zaproszeni goście nie otrzymują żadnego materiału, na podstawie którego mogliby się do debaty przygotować.
Wydaje mi się, że MEN bardziej zależy na przekonaniu opinii publicznej, że prowadzi szeroką debatę, niż na poważnej dyskusji. To stwarzanie pozorów, aby móc powiedzieć, że zmiany są efektem wysłuchania opinii publicznej. Jest inaczej - MEN już dziś ma gotowy plan, który zamierza wprowadzić w życie.
I przez to w oświacie obecnie panuje chaos. To podważa zaufanie do państwa. A rodzice chcą mieć zaufanie do tych, którzy zarządzają oświatą.
To było spojrzenie Boniego, nasz cel był całkiem inny: dać szansę małym dzieciom. One żyją w świecie zupełnie innym od tego, w którym żyli ich rodzice, nie mówiąc już o dziadkach - mają nieustanny dostęp do informacji, ich umysły są aktywizowane z niespotykaną dotąd siłą. Problemem jest to, że dziecko ma dostęp do wiedzy, ale jest ona bardzo rozproszona, nieuporządkowana. Szkoła pomaga ją usystematyzować. Kiedyś kojarzyła się z surowym, wymagającym miejscem, w którym panuje rygor, wystawiane są oceny. To wszystko bez problemów fundowano siedmiolatkom i nikt się nad tym nie zastanawiał. My zaczęliśmy zmieniać szkołę tak, by była bardziej przyjazna i mówiliśmy małemu dziecku: dasz radę. Wtedy posłaliśmy do niej sześciolatki. Być może gdzieś popełniliśmy błąd.
One w tym samym czasie wróciły w programie "Radosna szkoła". To był bardzo ważny program, budowaliśmy place zabaw i wprowadzaliśmy zabawki do szkół. Słyszeliśmy wtedy: "Co? Zabawki w szkole?".
My jesteśmy przekonani, że dziecko nie może uczyć się przez wkuwanie, szczególnie dziecko siedmioletnie. Żeby nauka była skuteczna, musi być oparta na naturalnej chęci do poznawania świata, na spontaniczności. Reforma była przygotowana, dowodem jest to, że wprowadziliśmy sześciolatki do szkół w czasie kampanii wyborczej.
Ale 81 proc. poszło do pierwszej klasy.
Dla mnie szklanka jest do połowy pusta - co piąty sześciolatek nie poszedł do szkoły.
Na początku zmiany tak jest, nie wszyscy ją akceptują. Rodzice mieli wybór i te 19 proc. zdecydowało się na pozostawienie dziecka w przedszkolu. Dzisiaj nie wiemy, co się stanie od września. Panuje chaos, który minister jeszcze pogłębia, wypowiadając wojnę samorządom, a to one są zmuszone w stworzonym przez ministra bałaganie szukać rozwiązań dobrych dla dzieci.
Prowadzicie z PiS otwartą wojnę o sześciolatki.
Chodzi o coś ważniejszego - o cel zmiany. Nie zgadzamy się na powrót do szkoły z poprzedniego stulecia, a o takiej szkole marzy PiS. A sześciolatki niestety stały się zakładnikami tego sposobu myślenia. Nie jest też tak, że zwolennicy PiS na pewno nie poślą dzieci do szkoły, a PO - poślą. Pewne jest to, że od września rodzice i samorządy będą musieli zmierzyć się z wieloma problemami. Z tzw. pustym rocznikiem oraz brakiem miejsc w przedszkolach.
Pani minister bardzo łatwo podjęła decyzję o wycofaniu się z obniżenia wieku szkolnego, bo to nie do niej będą przychodzić rodzice, których trzylatki nie dostaną się do przedszkola, ani rodzice sześcio- czy siedmiolatków, które będą musiały dojeżdżać do szkół, bo w tych rejonowych nie będzie klas pierwszych. Pójdą do wójta. A on został postawiony w sytuacji, w której ma zaledwie cztery miesiące na znalezienie dodatkowych miejsc w przedszkolu, a minister zabrania tworzenia oddziałów przedszkolnych w szkołach. W Rybniku 80 proc. rodziców dzieci trzyletnich chce je posłać do przedszkola. Jeszcze niedawno byli przekonani, że te miejsca się znajdą, bo samorząd o nie zadbał. Teraz takiej pewności nie ma.
W 2005 roku program PiS był w kwestii sześciolatków taki sam jak nasz - obniżenie wieku szkolnego i upowszechnienie wychowania przedszkolnego. Zmiana zaczęła się, kiedy weszli w koalicję z LPR. PiS przejął elektorat tej partii, składając mu obietnice dotyczące m.in. sześciolatków, a dzisiaj jest tych deklaracji zakładnikiem. W kampanii wszedł w koalicję ze skrajną prawicą, poprosił o pomoc małżeństwo Elbanowskich. Sześciolatkami spłacają dług, który mają wobec nich.
Od 26 lat kolejne rządy szły w tym samym kierunku. Najpierw umożliwiono powstawanie szkół niepublicznych, później - samorządowych, potem wprowadzono egzaminy zewnętrzne, utworzono gimnazja, zwiększano autonomię nauczycieli. W programach większości partii znajdował się punkt dotyczący obniżenia wieku szkolnego i zwiększania miejsc w przedszkolach. Nawet jeśli ktoś krytykował jakieś rozwiązania - jak minister Łybacka nową maturę - po niewielkich korektach były one wprowadzane w życie. PiS to pierwsza partia, która zrobiła zwrot o 180 stopni, proponując radykalny odwrót od idei, które były wypracowane na początku transformacji.
Jednym z nich było podniesienie szans edukacyjnych uczniów. W małej szkółce wiejskiej niemożliwe było zatrudnienie dobrych nauczycieli od wszystkich przedmiotów. Często jeden prowadził biologię, chemię, inne przedmioty. Kiedy stworzono gimnazja, można było w nich zatrudnić specjalistów. Dodatkowo standardy egzaminacyjne motywowały nauczycieli. Dzisiaj możemy się kłócić, czy one są dobre, ale nie wolno się ich pozbywać. Wszystko razem sprawiło, że najgorsi uczniowie się podciągnęli. Ale nie kosztem najlepszych. Cel został osiągnięty.
W reformach prowadzonych przez PiS nie widać celu. Chciałabym wiedzieć, co im przyświeca. Czy pani minister chce mieć ogromną grupę słabych uczniów po to, żeby wytrenować niewielką grupę najlepszych?
Mógłby na przykład dołożyć rok edukacji tak, by kolejne etapy trwały 6, 3 i 4 lata. Nie zrobi tego, bo to opcja droga i niepraktyczna. Szkołę w Polsce kończyliby dwudziestolatkowie. PiS ma świadomość, że wydłużenie liceum musi się odbyć kosztem skrócenia o rok nauki w szkole podstawowej lub gimnazjum. Stąd propozycja likwidacji gimnazjum i utworzenia 8-klasowej szkoły podstawowej, ale to wzbudziło zbyt duży opór społeczny. Już to widać. Pojawił się więc kolejny pomysł, wprowadzenie modelu 4-4-4. To jeszcze gorsza zmiana, bo oznacza likwidację szkoły podstawowej jaką znamy. Nauczanie wczesnoszkolne wydłuży się w ten sposób do pięciu lat - wliczając w to zerówkę w przedszkolu, gdzie dziecko ma uczyć się czytać i pisać. Warto zapytać, gdzie zostanie wprowadzone nauczanie osobnych przedmiotów? Dopiero w czteroklasowym gimnazjum?
Mieliśmy inną propozycję - rezygnację z zewnętrznego sprawdzianu na rzecz diagnozy prowadzonej i sprawdzanej przez nauczycieli szkół podstawowych. Zewnętrzne badanie prowadzone byłoby na niewielkiej grupie uczniów, aby bez dodatkowego stresu fundowanego wszystkim dzieciom. Chodziło o to, aby wiedzieć, co dzieje się w systemie. PiS proponuje, aby diagnoza była przeprowadzana na początku gimnazjum. To oznacza, że nauczyciele gimnazjum będą oceniać tych ze szkół podstawowych. To otwieranie nowego pola konfliktu między nauczycielami, zamykanie drogi do współpracy.
Zbliżyłabym jeszcze bardziej edukację przedszkolną i wczesnoszkolną. Nauczanie małego dziecka powinno być procesem ciągłym, a przechodzenie kolejnych etapów nie powinno kojarzyć się z drastyczną zmianą. Temu miało służyć tworzenie zespołów szkolno-przedszkolnych i przygotowanie nauczycieli pracujących w przedszkolach i w edukacji wczesnoszkolnej do pracy z dzieckiem między 3 a 9 rokiem życia.
Tak pracują szkoły i przedszkola na zachodzie. Progi przejścia są miękkie. Tam przejście z przedszkola do szkoły nie kojarzy się z radykalną zmianą, często jest to zmiana pomieszczenia w tym samym budynku. Niestety, w Polsce wracamy do systemu, w którym przedszkole jest bardzo oddalone od szkoły, a szkoła od przedszkola. Fundujemy dzieciom rozpoczęcie nauki pisania i czytania w przedszkolu i gwałtowne przerwanie tego procesu pójściem do szkoły. W bardzo wrażliwym momencie zmieniamy mu nauczyciela, otoczenie oraz metody pracy.