Według obecnych przepisów "przedmiotem referendum ogólnokrajowego może być sprawa będąca w zakresie obowiązków Zgromadzenia Krajowego", a nie "zobowiązania wynikające z umów międzynarodowych". Mimo to Sąd Najwyższy dał w maju zielone światło dla plebiscytu. Sędziowie zwrócili uwagę, że konsekwencje wynikające z ulokowania migrantów poniesie Budapeszt. Sąd stwierdził także, że referendum będzie dotyczyć nie traktatów akcesyjnych, ale decyzji UE, czyli prawa wtórnego. Problem w tym, że z przytoczonego fragmentu konstytucji wynika, że zagadnieniem, które może być przedmiotem referendum, może być jedynie materia leżąca w gestii parlamentu w Budapeszcie. Decyzja o kwotach zapadała na najwyższych szczeblach Brukseli. Oznacza to, że Sąd Najwyższy nie mógł w ogóle zajmować się tym tematem, gdyż sprawa od początku była bezzasadna. Mamy zatem do czynienia z instrumentalną interpretacją prawa.
Z jednej strony mamy zgodę Sądu Najwyższego i parlamentu, z drugiej zaś – co zakładam – procedowanie Sądu Konstytucyjnego, do którego pozew złożyli liberałowie. Teoretycznie Sąd Konstytucyjny powinien orzec niezgodność zagadnienia referendum z ustawą zasadniczą. To, czy tak się stanie, pozostaje sprawą otwartą. Niestety wielokrotnie dawał on dowód upartyjnienia, jak wówczas, gdy uznał, że ograniczenie prawa do głosowania korespondencyjnego do osób nieposiadających węgierskiego adresu, a zatem mieszkających głównie na terenie rumuńskiego Siedmiogrodu, nie jest sprzeczne z konstytucją. Paradoks polega na tym, że imigrant mieszkający w Wielkiej Brytanii musi często jechać setki kilometrów do konsulatu, natomiast mieszkając tuż przy granicy, można głosować listownie. I z pewnością nie chodzi o to, że w 2014 r. 99 proc. głosów z zagranicy przypadło Fideszowi.
Referendum wpisuje się w obecną na Węgrzech antymigracyjną retorykę. Szacuje się, że w ubiegłym roku przez Węgry przeszła fala nawet 400 tys. migrantów. Między innymi dlatego rząd ogłosił stan zagrożenia spowodowanego masową migracją. Nie będzie zaskoczeniem, że nie zostały spełnione przesłanki upoważniające do wprowadzenia tego stanu. Szef MSW Sándor Pintér stwierdził, że po ustaleniach ze szczytu UE, dotyczących zawracania migrantów przez Turcję, nie wiadomo, jak zachowają się ci przebywający na terenie Węgier. Dopytywany o ich liczbę, stwierdził, że jest ona nieznana.
Kolejną sprawą jest postawa skrajnie prawicowego Jobbiku. Jeszcze w poniedziałek na sali plenarnej doszło do scysji pomiędzy jego liderem Gáborem Voną a premierem Viktorem Orbánem. Tematem potyczki było stanowisko Jobbiku, że sprawa migrantów powinna być załatwiona w drodze poprawki do konstytucji, a nie referendum. Mimo to Jobbik je poparł. Inne ugrupowania opozycyjne ostentacyjnie nie wzięły udziału w głosowaniu. Wszystkich sprzeciwiających się idei referendum Orbán określił mianem godzących się na budowę równoległego społeczeństwa wyznawców islamu i zwolenników pozbawienia Węgier suwerenności.
Aby referendum było wiążące, musi w nim wziąć udział połowa obywateli. A to na Węgrzech udało się dotychczas tylko dwa razy. Referendum będzie pokazem siły zwolenników Fideszu, do urn najpewniej pójdą także wyborcy innych partii, którzy nie godzą się na narzucanie czegokolwiek odgórnie. Jest jednak pewien kruczek. Głosowanie miałoby się odbyć dopiero za mniej więcej pół roku, a do tego czasu wiele może się zmienić. Rozmach kampanii referendalnej będzie porównywalny z narodowymi konsultacjami, które w sprawie migrantów rząd prowadził w ubiegłym roku. Orbán to wytrawny polityk i gdyby nie miał pewności, że napędzając machinę strachu przed migrantami, wzmocni słabnące poparcie, nigdy by się w to nie zaangażował. A termin referendum zostanie dopasowany do sondaży.