Pisząc na łamach DGP tekst o starciu Donalda Trumpa z Hillary Clinton, porównaliśmy je do zderzenia dwóch światów: Stanów Walta Kowalskiego z Ameryką Penelope Longstreet z „Rzezi” Romana Polańskiego. Mieszkańca przedmieść i zamożnego mieszczaństwa, które próbuje zachowywać wszelkie pozory ogłady i umiaru. Obie Ameryki funkcjonują równolegle. Ta z „Gran Torino” od zawsze. Problem w tym, że nie chcieliśmy jej dostrzec. W Europie jest podobnie. Wybory w kolejnych krajach wygrywają politycy reprezentujący ludzi, którzy nie mają przebicia do dużych gazet. Nie są bohaterami programów telewizyjnych. Jeśli już się pojawiają, przedstawiani są w krzywym zwierciadle: jako słoiki, nieokrzesani rolnicy albo nieznośni turyści z all inclusive, którzy pod wpływem darmowych drinków chcą skakać z balkonu, a na recepcję przychodzą w sandałach i skarpetkach.
Tymczasem to oni zaczęli władać polityką. Trump z ogromną siłą przypomniał, że USA to nie tylko szklane biurowce i pozbawieni otyłości pracownicy Wall Street w dobrze skrojonych garniturach. To również rzesze Waltów Kowalskich, którzy na Afroamerykaniana mówią „smoluch” (dokładnie takiego określenia używa bohater „Gran Torino”). Uwielbiają broń, krwisty stek i hamburgery. W Europie jest podobnie. Możemy żyć w naiwnym przekonaniu, że Niemcy, Francuzi czy Brytyjczycy to władający międzynarodowymi językami światowcy, którzy – jak to ujął niedawno filozof Marcin Król – odpoczywają, jedząc ostrygi i pijąc wino w Toskanii. To jednak nieprawda. Wyborcy Donalda Trumpa, Nigela Farage’a, Marine Le Pen czy Geerta Wildersa są znacznie mniej poprawni politycznie. O wiele bardziej lokalni. Żyjący w obawie o swoje emerytury. W końcu mówiący z akcentem, który najpewniej sprawiałby trudność w zrozumieniu się podczas rozmowy przy ostrygach. A po winie (nawet pitym na wczasach w Toskanii) zapewne dorzuciliby jeszcze trochę epitetów pod adresem imigrantów – czy to z Polski, czy Bliskiego Wschodu. Brexit i zwycięstwo Donalda Trumpa odkryły rewiry duszy społeczeństw zachodnich, o których wolelibyśmy nie mówić. Przy okazji zaplanowanych na przyszły rok wyborów w Holandii, we Francji i w Niemczech dowiemy się zresztą o tych rewirach znacznie więcej.
Zacznijmy od Wielkiej Brytanii. Brexit uruchomił lawinę nieeuropejskich poglądów wyrażanych przez brytyjski lud (takie określenie – brytyjski lud – króluje w tabloidach). Nasz polski spór o sędziów Trybunału Konstytucyjnego wydaje się nam wyjątkowy. Nic bardziej mylnego. Wystarczy zajrzeć do „Daily Mail”, by przekonać się o tym, jaki stosunek do elit prawniczych mają obywatele Zjednoczonego Królestwa. Po tym jak Wysoki Trybunał orzekł, że to do parlamentu należy ostatnie słowo w sprawie opuszczenia UE, sędziów zaczęto określać mianem „wrogów ludu” (enemies of the people). Popularna jest teza, że swoim orzeczeniem wystąpili przeciw woli narodu. Pomijany jest przy tym fakt, że brytyjskie referendum rzeczywiście dla rządu jest niewiążące, a w myśl zasady suwerennego parlamentaryzmu – wmontowanego w system Zjednoczonego Królestwa setki lat temu – to posłowie decydują o kluczowych dla losu państwa sprawach. Podważanie autorytetu sędziów jest na porządku dziennym i dokonuje się za pełnym przyzwoleniem szerokich mas, które głosowały za opuszczeniem Wspólnoty. W tym sensie zachowanie Zbigniewa Ziobry czy wypowiedzi polityków PiS pod adresem sędziów TK można uznać za mainstream. Pewną normę, która zaczęła obowiązywać również w ustabilizowanej, anglosaskiej demokracji.
Reklama
Podobnie sprawa ma się z imigrantami. W przypadku Wielkiej Brytanii szczególnie tymi, którzy mają białą skórę i pochodzą z Europy Środkowej. Wobec nich niewielu ma hamulce. Lewicowo-liberalny „Guardian” po Brexicie wydrukował dodatek polskojęzyczny, w którym przybliżał jedną z największych mniejszości narodowych na Wyspach. Takie miłe gesty nie zmieniają jednak faktu, że hejt pod adresem naszych rodaków staje się powoli normą. Krytyka i przemoc skupiają się na przybyszach z nowej Europy, bo trudniej jest rozliczać z rasizmu, gdy uderza się w osobę białą. Dodatkowo taką, która nie wychowała się we Wspólnocie Narodów. Nie grała w polo. Nie zna obyczajów promowanych przez Zjednoczone Królestwo. Inicjatywa „Guardiana”, który próbuje walczyć z nagonką na imigrantów – i tych z Europy Środkowej, i z Azji, Bliskiego Wschodu czy Afryki – jest pożądana. Jednak mówiący dialektem cockney Londyńczyk takich gazet nie czyta. Zajadając co rano parówki i makaron z Tesco, jest święcie przekonany, że pracę na budowie zabiera mu Polak (choć to nieprawda, budowlanka brytyjska i tak cierpi na brak rąk do pracy mimo napływu imigrantów z nowej Europy, którzy – swoją drogą – uchodzą za doskonałych fachowców). Będzie go szczerze nienawidził. I głosował na polityków, którzy przedstawią mu tanią wizję pozbycia się obcych.
Chciałoby się wierzyć w światłe społeczeństwo brytyjskie, które fascynuje się Szekspirowskim Koriolanem i wie, że Joseph Conrad urodził się w polskiej rodzinie w Berdyczowie na dzisiejszej Ukrainie. Tak jednak nie jest. I w zasadzie można to zrozumieć. Jak pisze w komentarzu na łamach „Guardiana” Aditya Chakrabortty, 17 mln dorosłych Brytyjczyków ma oszczędności mniejsze niż 100 funtów. Te 17 mln to tyle samo, ile głosowało za Brexitem. Publicysta nie próbuje przekonywać, że cała ta grupa to elektorat przeciwników członkostwa w UE. Liczba pokazuje jednak skalę zubożenia społeczeństwa, które w Polsce postrzegamy jako zamożne, żyjące w poczuciu bezpieczeństwa i postępowe. Chakrabortty dokonuje dość szczegółowej wiwisekcji społeczeństw brytyjskiego i amerykańskiego. Tekst ilustrowany jest zdjęciem podupadłej restauracji The Fort w miasteczku Youngstown położonym w stanie Ohio (to jeden ze stanów, który miał kluczowe znaczenie dla zwycięstwa Trumpa). Widać też baner z reklamą hamburgerów, który mija starszy pan w dresach, bejsbolówce, mokasynach i białych skarpetkach. Takiej Ameryki nie pokazuje telewizja, relacjonując w programach śniadaniowych podboje Hollywood, których dokonują polskie gwiazdy.
We Francji jest podobnie. Marcin Król, mówiąc o ostrygach w Bretanii, zdaje się postrzegać kraj przez pryzmat glamournego Paryża. Może Lionu czy Marsylii. Republikańskie społeczeństwo pływające w tolerancji. Czytające Woltera. Doceniające teatr absurdu Samuela Becketta, który na pewnym etapie swojego życia zaczął tworzyć po francusku. Świat wspaniałych, dobrych ludzi, którzy odpowiadają za postęp cywilizacji. Za rozwój Europy. To nie są jednak wyborcy Marine Le Pen. Pani Frexit, która obiecuje wyprowadzenie kraju z UE. I ma spore szanse, by zdobyć w przyszłym roku Pałac Elizejski.
Nie chcę uciekać w wyświechtaną formułę „słabo wykształconego elektoratu z małych miast i wsi”. Ona od dawna niczego nie tłumaczy. Chodzi mi bardziej o Francję, która boi się zamachów terrorystycznych, migrantów, zamieszek w Calais. Francję statystycznego Jeana Dubois, który mieszka w 30-tysięcznym Alençon i ma w nosie to, że media uznają go za nieeuropejskiego abderytę. Duboisa bardziej niż połajanki ze strony wielkomiejskich elit zainteresują słowa szefa francuskich służb specjalnych Patricka Calvara, który po zamachach w Paryżu i Nicei na łamach dziennika „Le Figaro” przekonywał, że kraj stoi na skraju wojny domowej. Nasz bohater reprezentuje Francję, która żyje w lęku o to, że ktoś odbierze jej wypracowywany przez lata dobrobyt. Kraj, który szuka lidera rozumiejącego te lęki lub przynajmniej potrafiącego nimi zarządzać. Masować je. Do tej pory ta część wyborców nie dopuszczała kandydata skrajnej prawicy do drugiej tury. Antysemityzm i rasizm rodziny Le Penów był zbyt wstydliwy. Dziś jest inaczej. Przede wszystkim jest znacznie mniej bezpiecznie. Do tego tradycyjna, establishmentowa prawica nie jest w stanie wystawić atrakcyjnego kandydata. Le Pen doskonale to wszystko dyskontuje. Czyta tę ruralną Francję znacznie lepiej niż jej rywale. Stąd powtarzane przez nią hasło: „Te same twarze, te same obietnice”.
Liberalna Europa całą nadzieję pokłada w obronie statusu Angeli Merkel. Niemiecka kanclerz w niedzielę ma ogłosić, że po raz kolejny będzie ubiegała się o stanowisko premiera. Tym razem nie będzie to jednak łatwy marsz po władzę. Pani kanclerz wyrósł poważny przeciwnik w postaci antyestablishmentowej Alternatywy dla Niemiec (AfD). Jak pisze w opracowaniu Ośrodka Studiów Wschodnich Artur Ciechanowicz – składający się z czternastu rozdziałów program AfD jest manifestem wymierzonym w elity RFN i organizacje międzynarodowe (zwłaszcza Unię Europejską).
Alternatywa – podobnie jak wszystkie ugrupowania populistyczne w Europie – doskonale czuje ludowe lęki. Zdaje sobie sprawę ze zblatowania głównych mediów z tradycyjnymi elitami. Czuje, że konsument tych mediów dłużej nie zniesie poprawności, która kazała przez pewien czas ukrywać wydarzenia takie jak napastowanie kobiet w Kolonii, Hamburgu i Stuttgarcie podczas sylwestra 2015 r. W RFN widać symptomy przesilenia. W 2015 r. doszło do 1239 ataków na imigrantów. Podpalenia ośrodków dla azylantów stały się codziennością. Tak jak protesty antymuzułmańskiej Pegidy.
Magazyn „Der Spiegel” cytuje wypowiedzi ich uczestników. Trudno je uznać za umiarkowane. Nie jestem nazistą. Znam Murzynów. Znam doner kebab Turków. Po prostu chcę pokoju i spokoju. I moich niemieckich praw – mówi jeden z nich. Chcemy się bronić przed Kanaken (pogardliwe określenie przybyszów z Europy Południowej i ludzi z Bliskiego Wschodu – red.)” – dodaje inny. Merkel musi odejść. To my jesteśmy narodem – skandował tłum. Relacja nie dotyczy wiecu neonazistów, tylko Niemców zaniepokojonych polityką otwartych drzwi zaproponowaną przez szefową rządu. Obywateli, o których wiemy niewiele i którzy nie mieszczą się w naszym stereotypie umiarkowanego, pracowitego Niemca. Tacy Niemcy tymczasem są w stanie wywrócić stolik w polityce dokładnie na takiej samej zasadzie, jak uczynił to w USA Donald Trump.
Niemiecki Urząd Ochrony Konstytucji (odpowiednik polskiego ABW) przez lata monitorował skrajne ruchy w RFN. Dziś – jak pisze „Der Spiegel” – mamy do czynienia z nową jakością. Coś się do nas zbliża – mówił tygodnikowi pracownik UOK. – Coś, co musimy powstrzymać. Pytanie, czy tę falę da się w ogóle jeszcze powstrzymać.