Peanom nie ma końca. Oto najpierw Laszlo z Kecskemet, później Janusz z Radomia, a teraz John z Ohio pokazali środkowy palec elitom, huknęli pięścią w stół i zakrzyknęli: basta! Nie o taki świat nam chodzi, nie o taką demokrację, nie takie elity. Lud pokazał swoją siłę, zmienił bieg historii, teraz on będzie nadawał ton. Wracamy do korzeni, demokracja przecież nic innego nie znaczy niż rządy ludu właśnie. W kolejce już czekają Holendrzy, Włosi i Francuzi, a obok nich w szeregu piewcy ludu warczą przeciw złym elitom, które obżerają się homarami, żłopią wino w Toskanii i tyle mają wspólnego z prawdziwym światem, ile wyczytają na Fejsie. A przecież może być tak pięknie, wystarczy wsłuchać się w głos zwykłych obywateli, a sprawiedliwość zatriumfuje i demokracja razem z nią.
Naprawdę? Naprawdę ktoś wierzy, że lud może pokierować światem? Że wie i potrafi? Że Janusz z Radomia, Laszlo z Kecskemet i John z Ohio rozwiążą problemy pokryzysowego świata, stworzą nowy system i pochylą się nad przyszłością z równą troską jak nad swoimi dziećmi? To kłamstwo śmierdzi na kilometr, choć wielu zatyka nos i przytakuje.
Czasami trzeba robić za konserwatystę, więc dziś róbmy: świat bez elit jest niemożliwy. Lud niewiele rozumie, bez elit jest głuchy i ślepy. A dziś walka nie idzie o to, by go wysłuchać, ale by zastąpić jedne elity drugimi. Tylko dlatego tak wielu polityków teraz lud łechcze i dopieszcza.
Reklama

Wirus neoliberalizmu

W zasadzie znów wszystko można by wytłumaczyć jednym słowem: neoliberalizm. Problem nie powstał dziś, nawet nie dziesięć lat temu. Ostatnio Jacek Żakowski w radiu Tok FM użył doskonałego określenia „barbarzyńcy Excela” i ono świetnie opisuje umysłowość tych, którzy przez lata urządzali nam świat. Excel to komputerowy arkusz kalkulacyjny służący do obliczania kosztów i ma wiele zalet, ale jedną wadę – widzi tylko liczby. Podobnie jak ekonomiści ze szkoły chicagowskiej, którzy najpierw oczarowali Margaret Thatcher, później Ronalda Reagana, w końcu wzięli w posiadanie większość instytucji wpływających na światowy system gospodarczy, w tym Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Prywatyzacja, deregulacja, liberalizacja – te hasła wypisali na sztandarach i tak oznakowani ruszyli w świat nieść dobrą nowinę. To była w sumie dość prosta recepta, w której ograniczenie roli państwa sprowadzało się do przekazywania kolejnych dziedzin w prywatne ręce. Już nie tylko edukacja, służba zdrowia czy transport publiczny, ale też więziennictwo i obronność. Prywatne placówki penitencjarne i najemnicy wynajmowani przez rządy do prowadzenia wojen to według tej szkoły naturalny sposób na racjonalizację. Kosztów oczywiście, bo w tej kalkulacji tak zwany czynnik ludzki schodził na drugi plan. A czego Excel nie widzi, tego nie ma.
Zniesienie barier celnych, swobodny przepływ kapitału, usług i produkcji nadały światowej gospodarce impet, który wyhamował dopiero kryzys 2008 r. Bo – co warte podkreślenia – recepta zadziałała. Firmy się bogaciły, ich właściciele także. W biedniejszych rejonach świata, gdzie koszty pracy były niskie, powstawały fabryki dające miejsca pracy i przynoszące jakie takie know-how. Problem w tym, że recepta zadziałała wybiórczo. Szybko się okazało, że przypływ nie podnosi wszystkich łodzi. Zrazu wydawało się, że wygranych w turbokapitalistycznej rozgrywce będzie tak wielu, że koniec historii, który w 1992 r. ogłosił Francis Fukuyama, ma szansę się ziścić, że świat już na wieki wieków będzie liberalny, bogaty i bezpieczny. Ale gdzieś w połowie lat dwutysięcznych nad tym gospodarczym rajem zaczęły krążyć złowrogie cienie. A to okazało się, że niby tworzymy gospodarkę opartą na wiedzy, a nie jest ona w stanie wchłonąć tak dużej liczby absolwentów wyższych uczelni, więc lądują oni na kasie w Biedronce bądź w barze szybkiej obsługi w Salonikach. A to wielkie fabryki, od dziesięcioleci dające pracę, bezpieczeństwo i jedzenie mieszkańcom Pensylwanii, nagle znikały z horyzontu, odnajdując się tysiące kilometrów dalej, w Azji, Ameryce Południowej czy Europie Środkowo-Wschodniej. Niby wszyscy mieli się bogacić, a ludzie ze zdziwieniem odkryli, że bogacą się niektórzy. Stała praca przestała być oczywistością, a jest przywilejem, pensje już nie rosły, nawet nie zatrzymały się w miejscu, a kurczyły w rytmie wybijanym przez globalizacyjne silniki.
Do tego ten kryzys. Byłby jeszcze do strawienia, społeczeństwa wiele razy witały się i żegnały z tym demonem, gdyby nie to, że gdy odszedł, ludzie byli biedniejsi, a ci, którzy go wywołali – bogatsi. I na nic zdały się przeprosiny, na nic posypywanie głowy popiołem, na nic wyznanie grzechów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, że ten neoliberalizm to jednak wcale nie takie cudowne lekarstwo, że pomyłki wszystkim się zdarzają i nam też się przydarzyły. Zbyt wielu Januszów, Johnów i Laszlów straciło, by skończyć się miało tylko niewygodną pokutą. Zwłaszcza że winni sami się wystawili na widok publiczny. Pazerność i egoizm elit tak bardzo rzucały się w oczy, a ich pogarda wobec reszty była tak ostentacyjna, że tym razem nie mogło im to ujść płazem. A przegranych w globalizacyjnym wyścigu było zbyt wielu, by politycy się do nich szeroko nie uśmiechnęli.

Spektakularne samobójstwo

No i zaczęło się obłaskawianie. Ci, którzy grzali opozycyjne ławy, podnieśli nosy i wyniuchali nowy zapach historii. Taka szansa drugi raz mogła się nie zdarzyć. Jeśli lud warknął, trzeba go było rozwścieczyć, by rzucił się do gardła swoim dotychczasowym panom. Znamy to świetnie z naszego podwórka. Lud jest dobry, tylko te elity straszne. Gdyby słuchały prostych ludzi, byłoby inaczej. To naród/suweren/lud wie, co dla niego dobre, a nie wypomadowany goguś z rolexem na nadgarstku. Elity oderwały się od rzeczywistości, więcej zajmują je prawa zwierząt niż samotnej matki z dzieckiem. Gdyby słuchały ludzi, to rządziłyby sprawiedliwie, a tak rządzą pazernie.
Co ważne, to nie lud tak przemawiał, tylko ci, którzy ustawili się w kolejce po władzę. Mówili w jego imieniu, oczywiście.
Lud słuchał i pęczniał z dumy. W końcu okazało się, że ma rację. Że to on, a nie te śliskie typki z Warszawy i Waszyngtonu, wie lepiej i więcej rozumie, co się dzieje na świecie. A jego recepty to żaden bełkot bez ładu i składu, tylko proste i skuteczne rozwiązania, nad którymi trzeba się w końcu pochylić. Bo wiadomo – proste jest najlepsze, to elity wszystko gmatwają i dzielą włos na czworo.
Pędzący do władzy populiści wskoczyli ludowi na grzbiet i dalej nabierali szybkości. Lud chce fabryk? Zbudujemy. Nie lubi Meksykanów? Wyrzucimy. Chce stałego etatu? Załatwione. Ma być jak za czasów młodości, w końcu mało kto młodości dobrze nie wspomina. No to będzie. My, tu w Polsce, wrócimy do szkół ośmioletnich, oni tam, w Ameryce, wypowiedzą układy o wolnym handlu. Nie ma takiej głupoty, nie ma takiego wariactwa, którego populiści nie powtórzą, by się ludowi przypodobać.
Ale obietnice obietnicami, potrzebny jeszcze wróg. Ten stoi już pod ścianą, gotowy do rozstrzelania. Wróg wymarzony, bo ma tyle na sumieniu, że nikt normalny nie stanie w jego obronie. Dziś elity zastanawiają się, dlaczego wygrał Trump, dlaczego Polacy wybrali Kaczyńskiego, czemu Węgrzy stoją murem za Orbanem, a Francuzi i Niemcy zerkają przychylnie na radykałów. Odpowiedź jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy lusterko. Lud chętnie im je podetknie pod gębę, bo wierzy, że jak elity wybije w pień, to świat wróci na właściwe tory. Choć tak naprawdę popełni spektakularne samobójstwo i pozbędzie się tego, co najważniejsze – głowy.

Elity w zapaści

Mało to poprawne politycznie, ale w zasadzie po to są elity, by społeczeństwo było lepsze. Dziś wielbiciele ludu powtarzają, że to on jest nośnikiem wartości i kultury, ale to stwierdzenie ma sens tylko wtedy, gdy opatrzymy owe wartości i kulturę słowem „tradycyjny”. Możemy wynosić na piedestał „mądrość ludu”, możemy ludowi stawiać pomniki, kadzić mu i dopieszczać go, ale cywilizację nie jemu zawdzięczamy, a elicie właśnie. Tym, którzy stoją najwyżej w hierarchii społecznej, wpływają na władzę, tworzą postawy i idee. Naukowcom, prawnikom, ekonomistom, przedsiębiorcom, pisarzom, dziennikarzom, lekarzom i urzędnikom. To oni objaśniają złożoność świata, to oni opisują, nazywają, czasami sterują zmianami, które w nim zachodzą.
Elity nie są i nigdy nie były jednorodne. Walczą ze sobą, wysyłają się na śmietnik historii, wracają z tego śmietnika, kłócą się i konkurują, bo taka też jest ich rola: sprzeczać się o sprawy najważniejsze. O świat.
Zdarza się, że elity dopada ciężka choroba, jak choćby wirus komunizmu, który w połowie XX wieku zainfekował najtęższe umysły Zachodu. Ta ostatnia – neoliberalizm – doprowadziła je do zapaści. Piękna to w swojej prostocie ideologia, bo zdjęła z elit odpowiedzialność. Jeśli każdy sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem, to na co przewodnicy?
Jak to wygląda w praktyce? Proszę spytać dziś lekarza, nauczyciela, samorządowca czy prawnika, czy jest elitą? Finansową, owszem, przytaknie, ale jaką niby inną? Trudno uzyskać bezpośrednią odpowiedź, rozmówcy wzdragają się, wiją, jakby przyznanie się do tej oczywistości tworzyło jakieś problemy. Bo i tworzy. Przypisanie do tej grupy wiąże się z wzięciem na siebie odpowiedzialności. A tego chore na neoliberalizm elity boją się najbardziej. Jakże to, miałbym mieć jakieś obowiązki wobec społeczeństwa? Niby jakie? Jestem mu coś winien? A co? Ja mam się troszczyć o byt swój i swojej rodziny, jak wszyscy. Oczekiwanie, że wezmę pod uwagę jakieś społeczne zobowiązania, to obarczanie mnie zadaniem, którego ani nie muszę, ani nie chcę wykonywać.
Tak wyalienowane elity łatwo zaatakować. Jeśli same abdykowały, ktoś musi zająć ich miejsce. I w tym miejscu znienacka na scenę wyskakują populiści i ogłaszają: jak to kto? Lud!

Nowe równouprawnienie

Nie ma racji Jarosław Kaczyński, powtarzając, że trzeba słuchać ludu. Nie ma racji Donald Trump dowodzący, że zwykły Amerykanin wie lepiej, czego potrzeba Ameryce. Lud może zmienić bieg historii, zrobił to już nie raz, choćby w porywie Solidarności, ale co innego sprzeciwić się i odsunąć od władzy dyktatorów lub nieudaczników, a co innego budować. Wyrzucenie Meksykanów z USA nie rozwiąże żadnego z problemów, a tylko je pogłębi, podobnie jak podwyższenie wieku emerytalnego nie uczyni Polski dostatnią, lecz zepchnie na skraj ekonomicznej przepaści.
Ale jak się dało ludowi głos, trzeba śpiewać według jego melodii. Tu już nie chodzi o równoprawność tego głosu, a o jego przewagę.
Przykład? Weźmy wspomniane wyżej emerytury. W miniony weekend na stronie dziennik.pl ukazała się rozmowa z dr. Marcinem Piątkowskim, ekonomistą z Uniwersytetu Harvarda i Akademii Leona Koźmińskiego.
Mówił on, że „decyzja Sejmu o obniżeniu wieku emerytalnego praktycznie niweczy wszystkie potencjalnie pozytywne efekty planu Morawieckiego – i to jest problem. To jedna z najbardziej populistycznych decyzji od 1989 roku stawiająca Polskę, niedawnego prymusa zmian, na pozycji kraju, któremu już nie do końca można ufać”. Jak to w sieci, pod tekstem od razu pojawiło się wiele komentarzy. Jeden internauta dowodził, że „pan doktor ekonomii może snuć swoje teorie, bo jemu widmo bezrobocia nie grozi. Za jakiś czas zostanie profesorem ekonomii, dostanie swoją dożywotnią katedrę naukową i będzie plótł dalej swoje jeszcze większe bzdury. Oczywiście chętnie będzie pracował aż do śmierci, bo jego praca będzie polegała na tym, że o dziesiątej dojedzie do katedry, a o trzynastej uda się do domciu po ciężkim dniu pracy profesorskiej”. W innym komentarzu pytano, „kto po sześćdziesiątce zatrudni człowieka do pracy fizycznej? Po pięćdziesiątce nikt nie ma ochoty na zatrudnienie do pracy fizycznej, a tu menda jedna bredzi o 70! Tym chodzi o coś innego. Nie pracujesz, nie wnosisz składek. Do 70 może umrzesz jako bezrobotny, a emerytura, nawet jak dożyjesz, będzie i tak głodowa. Zyska tylko państwo”. Trzeci internauta proponował, by „pan doktor przyjechał do miasteczka na ścianie wschodniej i spróbował znaleźć pracę, z której utrzyma rodzinę. A w czasie podróży poczytał o nadumieralności mężczyzn w Polsce i o skracaniu się życia mężczyzn w wieku 60–70 lat”.
I teraz przypomnijmy sobie, którym głosem o podwyższeniu emerytur mówi rząd? Czy tym dr. Marcina Piątkowskiego czy internautów? Oczywiście drugim. Gdyby mówił pierwszym, lud mógłby nie zrozumieć, mógłby zaliczyć rząd do kategorii „mędrków” i wrzucić do jednego worka z elitami. A tego populiści boją się najbardziej.

Kto powie: „nie”

Biedny ten lud, bo znów go wystrychną na dudka. W tej zabawie wcale nie o to chodzi, by ludzi słuchać, ale by ich omamić. Jak uwierzą, pozwolą urządzić świat po nowemu. Czytaj: staremu. Ani Donaldowi Trumpowi, ani Jarosławowi Kaczyńskiemu nie chodzi o sprawiedliwą przyszłość społeczeństw, którymi rządzą, ale o to, by wyrżnąć starych i zająć ich miejsce. Jeśli gdzieś cywilizacja śmierci zwyciężyła naprawdę, jeśli gdzieś ten karkołomny opis może mieć coś wspólnego z rzeczywistością, to właśnie w polityce. To politycy naprawdę uwierzyli, że jest tylko teraźniejszość, że żyjemy tu i teraz, a co potem, to nieważne. Gdyby w cokolwiek wierzyli, pamiętaliby, że jest coś takiego jak odpowiedzialność. Jeśli nie baliby się Boga, to historii. Ale oni nie boją się niczego, bo w nic nie wierzą. Dlatego mają w głębokim poważaniu globalne ocieplenie, podobnie zresztą jak Janusz z Radomia, John z Ohio i Laszlo z Kecskemet. W końcu nam za gorąco nie będzie. Dlatego opowiadają dyrdymały, że jak obniżymy wiek emerytalny, to będzie ludziom lepiej, choć wszyscy wiemy, że będzie tragicznie, bo biednie. Im nie będzie, nie dożyją.
Rację ma Jarosław Kaczyński, gdy mówi, że potrzeba nam nowych elit, ale jest ostatnim, który mógłby je stworzyć. Bo i co może rozumieć ze świata starzec żyjący wspomnieniem wyimaginowanej chwały? Którego jedyna odpowiedź na wszystkie pytania brzmi: „kiedyś było lepiej”?
Rację ma Donald Trump, który powtarza, że elity oderwały się od rzeczywistości. Ale jest ostatnim, który tę rzeczywistość może zobaczyć z wysokości swojego trzypoziomowego apartamentu o powierzchni trzech tysięcy metrów kwadratowych.
Jedno ich łączy – obudzili demona. Rozbestwiony lud jest dziś tak pewny swego, że nie oczekuje już rad ni wskazówek, a jedynie potakiwania. Trudny przeciwnik. Bo jeśli elity mają się odbudować, jeśli mają nabrać jeszcze znaczenia, roli i poważania, muszą zacząć od sprawy najprostszej i najtrudniejszej zarazem. Stanąć naprzeciw ludu i powiedzieć mu: „nie”.
Jeśli gdzieś cywilizacja śmierci zwyciężyła naprawdę, jeśli gdzieś ten karkołomny opis ma coś wspólnego z rzeczywistością, to właśnie w polityce. To politycy uwierzyli, że jest tylko teraźniejszość, że żyjemy tu i teraz, a co potem, to nieważne. Gdyby w cokolwiek wierzyli, pamiętaliby, że jest coś takiego jak odpowiedzialność. Jeśli nie baliby się Boga, to historii. Ale oni nie boją się niczego, bo w nic nie wierzą.