To pierwszy powód, dla którego przedwczesne ogłaszanie rozbratu z Ameryką byłoby błędem. Drugi powód jest znacznie bardziej wewnątrzeuropejski. Jeśli główne siły polityczne i opiniotwórcze będą zainteresowane wyłącznie wytykaniem błędów ekipie Trumpa, monopol na kontakty z Waszyngtonem przypadnie siłom skrajnym, radykalnym i prorosyjskim, jak francuski Front Narodowy, Alternatywa dla Niemiec, holenderska Partia Wolności czy Wolnościowa Partia Austrii. Nie można dopuścić, aby te formacje jako jedyne miały dostęp do ucha Trumpa i suflowały mu skrzywiony obraz polityki europejskiej. Fakt, że nowy prezydent nie ufa UE, jest znany, ale rozdzieranie z tego powodu szat nie ma nic wspólnego z profesjonalną polityką.
Prezydentowi i jego administracji warto tłumaczyć, że Europa pokojowa, w jakimś sensie zjednoczona i nietargana sprzecznościami i exitami, jest dla Ameryki korzystniejsza, ponieważ Waszyngton, skupiony na rozgrywce z Chinami, będzie mógł spokojnie zostawić Europę Europejczykom. Warto z amerykańskich wyborów i nowego myślenia o świecie wyciągać własne wnioski. A są one następujące: spora część obywateli bogatego i wolnego świata nie obawia się agresji z zewnątrz, drży za to na myśl o paraliżu społecznym, utracie pracy, terroryzmie. Ci obywatele też nie chcą niekontrolowanej imigracji spoza zachodniego obszaru kulturowego, co wymaga dokładnego przemyślenia, jak nasze społeczeństwa będą wyglądać za kilkanaście lat.
I wreszcie: dla wielu Amerykanów i Europejczyków wspólny jest proces odwracania się od myślenia globalnego, opartego na nieskrępowanym rozwoju gospodarek i handlu. Wybór Trumpa, jego wyraźne zwycięstwo w regionach tradycyjnie zdominowananych przez Partię Demokratyczną, jest zwycięstwem lokalności. Wyborcy pytają, jakie korzyści odnoszą ich miasta z globalizacji, handlu międzynarodowego i międzykontynentalnych układów ekonomicznych. Podobny proces przebiega w Europie, dlatego Trump jest w jakimś sensie fenomenem europejskim.
Reklama
Amerykańskie wybory, a wcześniej kampania referendalna w Wielkiej Brytanii, pokazały, że w poprzek zachodnich społeczeństw przebiega rysa, która – aby kiedyś ją zakopać – musi być prawidłowo rozpoznana i opisana. To pęknięcie na tych, którzy uwierzyli, że obecny kształt zachodniego społeczeństwa jest optymalny i należy go przeszczepiać innym cywilizacjom, np. w formie globalizacji, oraz tych, którzy boją się, że Zachód jest słaby, rozmyty i na dodatek troszczy się o sprawy innych kultur, a nie umie rozwiązać własnych problemów. To pęknięcie pogłębia abdykacja lewicy, która nie potrafi rozmawiać z „klasami pracującymi” i jest formacją establishmentu i elit, także finansowych i biznesowych. Dzisiaj to prawica, na pewno nie w pełni tradycyjna, nazywana często populistyczną, dzierży palmę „rewolucji”, jest w kontakcie z „proletariatem”, który pod sztandarami narodowymi, nierzadko nacjonalistycznymi, chce dzisiaj „ruszyć z posad bryłę świata”. To zjawisko wspólne dla Europy i Ameryki. Dlatego tak potrzebne jest utrzymanie kontaktu politycznego, gospodarczego i kulturowego z Ameryką Trumpa, nawet jeśli nie wszystkie hasła i działania nowej administracji znajdą akceptację na Starym Kontynencie.
Dla Polski pęknięcie na tle ideologicznym byłoby katastrofą. Potencjał do takiego konfliktu istnieje po obu stronach Atlantyku. Amerykanie nie chcą „dopłacać” do bezpieczeństwa Europejczyków ani przegrywać w konkurencji z gospodarką europejską. Europa nie chciałaby ponosić kosztów konfliktu handlowego między Ameryką a Chinami, który uderzyłby w podstawy światowej ekonomii. Do tego dochodzą różnice kulturowe, np. silne w niektórych środowiskach UE poczucie wyższości nad „kowbojami i awanturnikami”. Eksplozja antyamerykanizmu i antyeuropejskości to niebezpieczeństwo rozjechania się Zachodu na dwie zadufane, niechętne sobie części. Racją stanu Polski w obliczu imperializmu rosyjskiego jest zachowanie zwartego świata zachodniego, do którego należymy. Tym bardziej starajmy się zrobić, co się da, aby nadchodzące lata nie były okresem zimnej wojny Europy z USA.