Czytamy tam zatem m.in., że ów nieszczęsny wywiad „zawiera tyleż błędne tezy ogólne, ile całą serię nieprawdziwych stwierdzeń przedstawianych przez Mikołejkę jako fakty i niekontestowanych przez rozmawiającą z nim dziennikarkę”. Że tenże Mikołejko „powtarza i uwiarygodnia swoim autorytetem intelektualnym twierdzenia, które są kompletnie niewiarygodne i których wydźwięk jest jednoznacznie antysemicki”. Że ówże M., idąc „w ślady” intelektualistów prawicy, „kolportuje” – jak byle goniec – „różne teorie spiskowe”. Że w rozmaitych sprawach M. ma „przekonania błędne”, zaś „gest demonstracyjnego odrzucenia” przez niego tzw. politycznej poprawności „jest równoznaczny z rezygnacją z elementarnych standardów intelektualnej rzetelności”.

Reklama
Oj, straszny ten Mikołejko, niewiarygodnie straszny! Nie dość, że idzie antysemicką ścieżką, to jeszcze tak się intelektualnie zaniedbał!
Zostawmy jednak uczucia pana „doktora nauk humanistycznych, historyka idei i filozofa”. Ba, zostawmy nawet i jego wyszukany kunszt gramatyczny. I zapytajmy o argumenty, o fakty. A także o to, co doktor naprawdę przeczytał, bo odnoszę wrażenie, że nie mój wywiad.
Muszą być zatem cytaty, znowu cytaty, by móc to zobaczyć (bez ich porównania, proszę wybaczyć, trudno się obejść).
Pisze zatem uczony doktor: „Postawa antypolska została także przypisana przez Mikołejkę Simone de Beauvoir na podstawie anegdoty, wedle której miała się ona sprzeciwić budowie w Polsce «pomnika ofiar antysemityzmu» na forum jakiejś międzynarodowej organizacji żydowskiej, gdyż Polska była dla niej «krajem antysemickim». Brak tu elementarnej logiki: skoro de Beauvoir postrzegała Polskę w ten sposób, to przecież wynikałoby stąd poparcie dla budowy takiego pomnika właśnie w Polsce. Skądinąd sama idea budowy w Polsce takiego właśnie «pomnika ofiar antysemityzmu» w okresie PRL brzmi surrealistycznie i powoduje, że cała ta opowieść – gdzieś przez Mikołejkę zasłyszana – jest niewiarygodna”.
Tymczasem w moim wywiadzie czytamy: „Szymon Szurmiej był członkiem Prezydium Światowego Komitetu Kultury Żydowskiej, do którego należała też Simone de Beauvoir. I debatowano tam kiedyś, gdzie zbudować pomnik ofiar antysemityzmu. Ktoś zaproponował, że może w Polsce. I de Beauvoir się oburzyła: «Jak to w Polsce, w tym antysemickim kraju!». Na co Szurmiej ze spokojem odpowiedział, że lepiej we Francji. I on wie nawet, gdzie należy taki pomnik postawić: w miasteczku Vichy. De Beauvoir wstała i wyszła, trzaskając drzwiami”.
Pada zatem – po pierwsze – nazwa tej „jakiejś międzynarodowej organizacji żydowskiej”. Po drugie, nie zastanawiam się nad logiką, którą mogła się kierować de Beauvoir (bo skąd, u licha, mógłbym to wiedzieć?). Po trzecie zaś, to nie władze PRL wpadły na taki „surrealistyczny” pomysł, tylko ktoś spoza Polski, któryś członek Komitetu, nieznający dobrze jej realiów (więc co ma piernik do wiatraka?). A co do owej anegdoty przeze mnie jakoby „gdzieś zasłyszanej” i całkowicie „niewiarygodnej”: doradzałbym doktorowi trochę poszperania we wspomnieniach o Szymonie Szurmieju.
Wszystko to jednak mało poważne w zestawieniu z wywodem doktora Kendziorka, iż „niewiarygodne jest oskarżenie de Beauvoir, że w czasie wojny wraz z Sartre’em «toczyła wyrafinowane konwersacje z niemieckimi intelektualistami w mundurach», podczas gdy «mogła uratować swoich żydowskich przyjaciół. I tego nie zrobiła». Skąd Mikołejko zaczerpnął tego rodzaju rewelacje? Na jakiej podstawie rzuca oskarżenia, które brzmią nonsensownie dla każdego, kto ma jakiekolwiek pojęcie o życiu Sartre’a i de Beauvoir oraz wojennych postawach antyfaszystowskich intelektualistów lewicowych we Francji”.
Podziwiam patetyczną retorykę doktora, ale muszę mu odpowiedzieć brutalnie: z książek (są takie przedmioty!). Na przykład z prac Ingrid Galster, wybitnej znawczyni egzystencjalizmu, autorki fundamentalnych studiów o literaturze i filozofii tego kręgu. Myślę szczególnie o jej książkach „Sartre, Vichy et les intellectuels” (2001), „Beauvoir dans tous ses états” (2007) oraz „Sartre sous l'Occupation et après. Nouvelles mises au point” (2014), a także o powstałych pod jej redakcją gruntownych dossiers – „Sartre devant la presse d’Occupation. Le dossier critique des Mouches et Huis clos” (2005) oraz „Sartre et les Juifs” (2007). Jest tam pełna i niezmiernie rzetelna dokumentacja tych nie w pełni jasnych i nie w pełni moralnych zachowań Sartre’a oraz de Beauvoir, które Galster opisywała jako poruszanie się przez nich w mgławicowej przestrzeni między „obserwacją”, ruchem oporu a kolaboracją. Ot, na okrasę parę takich szczegółów, jak objęcie przez Sartre’a miejsca po żydowskim profesorze, jak współpraca de Beauvoir z Radio-Vichy (w połączeniu z wysiadywaniem w Café de Flore, jazdą na nartach w Morzine i zakrapianymi słynnymi fiestas z Leirisami czy Queneau to doprawdy godna „wojenna postawa antyfaszystowskich intelektualistów lewicowych we Francji”). Drugi zresztą tom autobiografii de Beauvoir – „W sile wieku” (1960) – jeśli go przeczytać uważnie, śledząc przemilczenia i uniki, nie pozostawia żadnych złudzeń, także jeśli chodzi o jej postawę wobec dawnych żydowskich przyjaciół.
Nie chodzi przy tym – umówmy się – jedynie o francuskich intelektualistów lewicowych. „Niemieccy intelektualiści w mundurach” – jak świadczy np. dziennik wybitnego prawicowego myśliciela i pisarza, Ernsta Jüngera („Promieniowania”) – przyjmowani byli z otwartymi ramionami we wszystkich twórczych środowiskach Paryża: od prawicy po lewicę i z powrotem. Symboliczny mur ciszy, wzniesiony wokół subtelnego oficera Wehrmachtu przez dwoje bohaterów sławnej powieści Vercorsa „Milczenie morza”, należał więc raczej do wyjątków. A do jeszcze większych wyjątków – udział w ruchu oporu, który przed wylądowaniem aliantów w Normandii liczył ledwie kilkanaście tysięcy członków: trochę gaullistów, komunistów i socjalistów, a ponadto ukrywających się Żydów i masę cudzoziemców – uciekinierów z frankistowskiej Hiszpanii, polskich robotników i byłych żołnierzy, „białych Rosjan”, ba, nawet Ormian czy Cajunów.
Pisze też doktor Kendziorek: „Nonsensem jest także twierdzenie Mikołejki, że szef SS Heinrich Himmler «w swoim Instytucie Dziedzictwa zatrudniał, często na wysokich stanowiskach, Żydów»”. I wyciąga z tego wniosek iście piorunujący (więc natychmiast powinienem rozsypać się w popiół): „Wychodzi na to, że w nazistowskim ośrodku badań niemieckiego dziedzictwa rasowego i kulturalnego «kwestią żydowską» mieli zajmować się sami Żydzi. Jedynym źródłem dla tego rodzaju «faktów» mogą być publikacje skrajnie prawicowych pseudobadaczy, którzy w swojej paranoi nierzadko twierdzą, że sami Żydzi współorganizowali Holokaust, a obecnie czerpią z niego korzyści materialne i polityczne”.
Najwidoczniej uczony doktor nie jest na tyle uczony, aby słyszeć np. o kimś takim jak Otto Rahn, ezoteryk, badacz legendy o świętym Graalu i znawca kataryzmu, gej i Żyd, który w 1936 roku wstąpił do SS, a następnie tak przypadł do gustu – ze względu na swe książki („Krucjata przeciw Graalowi” oraz „Sąd Lucyfera”) – Himmlerowi, iż ten awansował go do stopnia Obersturmführera (nadporucznika). To, iż Rahn wylądował później jako strażnik obozu koncentracyjnego w Dachau, a wreszcie zmarł w podejrzanych okolicznościach w 1939 roku, było konsekwencją już nie jego pochodzenia rasowego, lecz skandali erotyczno-alkoholowych.
Przykro mi zatem, że odwołuję się do faktów i nie mogę tym sposobem podzielić antysemickiej paranoi „skrajnie prawicowych pseudobadaczy”.
Doktor życzy sobie zarazem, abym podzielił poglądy Normana Finkelsteina z jego głośnej książki o „Przedsiębiorstwie Holokaust” – choć nie jest tego pewny do końca i przez chwilę zastanawia się nawet nad metaforycznym tylko użyciem przeze mnie tego określenia. Ale tylko przez chwilę, bo dalej grzmi surowo i naucza niczym prorok Pański – że Izrael jest przecież systematycznie krytykowany za swój militaryzm oraz politykę wobec Palestyńczyków przez europejskie, amerykańskie oraz żydowskie środowiska liberalne.
I dodaje też zaraz: „Od czasu publikacji książki Finkelsteina (2000) nastąpił dalszy szybki rozwój [a fe, panie doktorze, nie ma „dalszego rozwoju” – był tylko w peerelowskiej nowomowie – tak jak nie ma i bliższego rozwoju] tyleż [znowu, a fe!] nad zagładą Żydów, ile nad zbrodniami hitlerowskimi jako takimi [to znaczy: jakimi, panie doktorze?]. Przyswojenie tej wiedzy wymaga wysiłku, którego prof. Mikołejko sobie oszczędził” (O kurczę, myślę, niedobrze, nie przeczytałem żadnej rozprawy doktora, choć z drugiej strony przypominam sobie niecnie, że doktor, kiedy jeszcze nie był doktorem, tylko doktorantem w moim instytucie, nie chadzał raczej na prowadzone tam przeze mnie wykłady ani też na moje seminarium „Sacrum i przemoc” – ale to nie jest chyba dobre usprawiedliwienie?).
I znowu muszę zapytać w sposób zgoła fundamentalny, a bezczelny: co ma piernik do wiatraka? Co ma, skoro ja mówię w swoim wywiadzie m.in.: „Istnieje, ale oprócz niego istnieje też Przedsiębiorstwo Polska – polski przemysł cierpienia. Przedsiębiorstwo Holokaust jest znakomitą strukturą mentalną, pod osłoną której można załatwić różne interesy polityczne, finansowe, kulturowe czy militarne. Dopuszcza się na przykład często, że wszelkie działania Izraela na Bliskim Wschodzie są uzasadnione. […] Przedsiębiorstwo Holokaust pozwala istnieć ludziom, którzy nie są skłonni do pokoju i do kompromisów. Poza tym służy szczególnemu wychowaniu: przecież te wycieczki młodych Żydów nie są wycieczkami do Polski, tylko do Holokaustu. W Polsce to «przedsiębiorstwo» ma z jednej strony łatwiej, bo jednak mamy poczucie winy za los żydowski, z drugiej strony pozwala hodować ten łatwy i naiwny filosemityzm […]”.
No cóż, jeśli doktor życzy sobie, aby „często” równoważyło się z „zawsze”, nic na to poradzić nie mogę. A na dodatek, jak mam mu wytłumaczyć, że nie muszę podzielać we wszystkim poglądów Finkelsteina, aby przywołać tak istotną sprawę – nikt przed tym autorem nie odważył się tego uczynić – komercjalizacji i instrumentalizacji cierpienia? Tak, cierpienia Żydów, tak, cierpienia po Holokauście – ale przecież właśnie komercjalizacji i instrumentalizacji. I nie jest tu ważne, w jakim zakresie, co przyznaje sam doktor, Finkelstein opiera się na „specjalistycznej wiedzy”, a w jakim – choć nie wiem, co miałoby to znaczyć? – rzuca on ledwie „dyletanckie i impresyjne uwagi”? Ważne jest bowiem, że Finkelstein dostrzegł pewne niezauważane dotąd zjawisko, że złamał pewne tabu milczenia, które nie może być, umówmy się, żadną dyrektywą badawczą. Jasne przy tym, że ustalenia Finkelsteina mogą i powinny być poddawane krytyce, nawet ostrej, ale nie może polegać ona na obrzucaniu wyzwiskami i kopaniu po kostkach.
Ważniejsze jednak, że pojęcie „Przedsiębiorstwo Holokaust” może mieć przesłanie uniwersalne. I że je można rozszerzyć – jako metaforę pewnej struktury czy mechanizmu – i o tym także mówię w swoim wywiadzie – na wiele rozmaitych społeczności i kultur, które próbują zbić kapitał (moralny, polityczny, materialny, jakikolwiek) na mitologii własnego cierpienia, na wyprzedaży swego losu. Oczywiście doktor tego nie dostrzega. Nie dostrzega – choć niby to cytuje – że mówię: jest, owszem, Przedsiębiorstwo Holokaust, „ale oprócz niego istnieje też Przedsiębiorstwo Polska – polski przemysł cierpienia”. I dodam teraz: całe mnóstwo innych mniej lub bardziej lokalnych tego rodzaju przedsięwzięć.
Doktor broni też Jana Tomasza Grossa, któremu ja przypisuję – i będę się przy tym upierał – pisanie „pod publiczkę Zachodu”. I owszem, „Sąsiedzi” mną wstrząsnęli i ciągle nie mogę się uwolnić od obrazów opisanego tam potwornego karnawału śmierci, ufundowanego przez Polaków z Jedwabnego miejscowym Żydom. Ale przecież nie jest to do końca praca badawcza, tylko publicystyka, nie wolna bynajmniej od uproszczeń – choćby w sprawach katolicyzmu. Ale już „Złote żniwa” – o przejawach których sam zresztą pisałem długo przedtem, nim pojawiły się prace Grossa – cechuje skłonność do pochopnych generalizacji. A zupełnie już miarę przekroczył on wówczas, kiedy w wywiadzie dla „Die Welt” z 13 września 2015 roku oświadczył, że Polacy „w trakcie wojny zabili w gruncie rzeczy więcej Żydów niż Niemców”.
W każdym razie ogólnych konstatacji Grossa – nawet jeśli bywają one zakorzenione w jakichś realnych faktach – nie mogę uznać ani za rzetelne, ani za godziwe. Co nie znaczy oczywiście, że podzielam nienawistną furię skrajnej prawicy polskiej kierowaną przeciwko niemu. Mój sprzeciw nie jest równoważny z nienawiścią i dzikością, tym bardziej o antysemickim podłożu (co nieustannie imputuje mi czcigodny doktor). Dostrzegam jednak znamienną różnicę między tekstami Grossa a ustaleniami – doprawdy przerażającymi z racji swej rzeczowości – jakie w sprawach morderczego gromienia Żydów przez Polaków poczynili profesorowie Barbara Engelking-Boni (choćby w książce „Jest taki piękny słoneczny dzień…”) czy Jan Grabowski (choćby w książce „Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942–1945”). Jakie ujawniają się też i w rzeczach mniejszej wagi, na przykład w niewielkiej książeczce Arkadiusza Pacholskiego o zagładzie Żydów kaliskich.
Doktor Piotr Kendziorek wreszcie uznaje moje stwierdzenie „Przed wojną marsze radykalnych syjonistów w Polsce były ochraniane przez bojówki najbardziej skrajnych nacjonalistów polskich” za „kuriozalne”, za „najprawdopodobniej pochodzące z jakichś antysyjonistycznych broszur, wydawanych po Marcu 1968 roku w celu przedstawienia syjonistów jako żydowskich faszystów”.
Najwyraźniej zatem doktor, choć bardzo uczony, nie słyszał nic o tzw. rewizjonizmie syjonistycznym i jego współtwórcy, Ze’ewie Żabotyńskim, który w latach 20. XX wieku założył skrajnie prawicową partię – Sojusz Syjonistów-Rewizjonistów (Brit ha-Cijonim ha-Rewizionistim, w skrócie Brit ha-Cohar), jak też jej „młodzieżówkę” – Bejtar (skrót od Brit Josef Trumpeldor, Liga Josepha Trumpeldora, bojownika poległego w walkach z Arabami). Powstała również i organizacja kobieca – Brit Naszim Leumijot.
W latach 30. największe poparcie Brit ha-Cohar zyskał właśnie w Polsce. I cieszył się poparciem nie tylko tych Żydów, zwłaszcza młodych, którzy mieli dosyć bierności i godzenia się z losem, ale również władz i najskrajniejszej, faszyzującej prawicy. W roku 1936 bowiem – wieszcząc zagładę Żydów przez hitlerowską Rzeszę – Żabotyński rzucił ideę ich ewakuacji do Palestyny, co spotkało się zarówno z aprobatą kół sanacyjnych, jak i owych nacjonalistów polskich. Członków Bejtaru systematycznie zatem szkolili oficerowie wojska (na wiosnę 1939 roku został np. stworzony w Beskidzie Małym, w Bolęcinie – sołectwie w Sułkowicach – tajny trzymiesięczny obóz wojskowy dla „kadry” tej organizacji), dostarczano im broń i udzielano finansowego wsparcia (m.in. kredytu w wysokości 212 tysięcy złotych), a sam przywódca spotykał się z wysokimi dygnitarzami II RP.
Ci z członków Bejtaru, którzy przeżyli Holokaust, niechętnie, o ile w ogóle – i trudno im się dziwić – mówili już po wojnie o zasadach i rozmaitych przejawach działalności owych oddziałów szturmowych. Ich liczebność szacuje się obecnie na półtora do dwóch tysięcy członków, a liczebność polskich syjonistów-rewizjonistów – na 50–70 tysięcy. Szturmowcy Bejtaru nosili piaskowe, a niekiedy brunatne koszule, czarne (czasem białe albo piaskowe) krawaty, guziki z menorą, pozdrawiali się uniesieniem w górę wyciągniętej przed siebie ręki, czyli tzw. salutem rzymskim, przejętym od włoskich faszystów. Z tymi ostatnimi łączyły ich zresztą długo, aż do chwili przyjęcia przez Włochy rasistowskich „ustaw norymberskich”, doskonałe relacje. Włosi szkolili np. przyszłych marynarzy Bejtaru w swojej bazie morskiej w Civitavecchia, a sam Mussolini miał powiedzieć: „Aby syjonizm mógł odnieść sukces, potrzeba żydowskiego państwa, z żydowską flagą i z żydowskim językiem. Osobą, która to rozumie, jest wasz faszysta Żabotyński”. W organie „Trybuna Bejtaru” (nr 16), budując analogię między tym ruchem a bliską mu Balillą, „młodzieżówką” włoskich faszystów, pisano też m.in.: „Tak jak promienie słońca płoszą szpetne sny, tak umiał Mussolini wypędzić z serc włoskich zmorę komunizmu. [...] Brit Trumpeldor jest również owocem narodowej rewolucji duchowej, skierowanej przeciw czerwonej chorobie, która osłabia siły witalne społeczeństwa żydowskiego”.
Co więcej, szturmowcy Bejtaru szkoleni byli również – o zgrozo! – w nazistowskich obozach treningowych, co można zobaczyć choćby na znanej fotografii z 1936 roku, przedstawiającej młodych bojówkarzy w hitlerowskich mundurach, prężących się pod żydowskim sztandarem (zob. Marek Jan Chodakiewicz, „Żydzi i Polacy 1918–1955. Współistnienie – Zagłada – Komunizm”, Warszawa 2000, prawicowa orientacja autora nic tu nie zmienia: zdjęcie jest zdjęciem).
Z drugiej strony ruch Żabotyńskiego nawiązywał do polskiej tradycji walki i konspiracji, szczególnie zaś do Polskiej Organizacji Wojskowej oraz Legionów Piłsudskiego. W późnych latach 30. – taki był poniekąd „duch czasu” – bliżej mu jednak było do polskich organizacji narodowo-radykalnych niż do piłsudczyków. Bejtar zatem we współpracy z RNR Falanga rozbijał m.in. pochody socjalistycznego Bundu, lewicowa prasa żydowska nazywa zaś bejtarowców – nie stroniących od rozmaitych aktów przemocy i terroru w Polsce i Palestynie – „żydowskimi Hitlerami”, „faszystami”, „nożownikami żydowskiego Hitlerka”. Syjonistom-rewizjonistom – co można zobaczyć także na fotografiach – zdarzało się nadto maszerować pod ochroną falangistowskich bojówkarzy. Oczywiście, dochodziło także do wzajemnych starć i potyczek – wtedy, gdy szturmowcy Bejtaru bronili Żydów przed atakami ONR. W gąszczach tamtej dramatycznej historii nie było, nie mogło być, żadnych spraw jednoznacznych, żadnych jednoznacznych postaw.
Zresztą tak jest w całych ludzkości dziejach. Dobro i zło, prawda i fałsz – inaczej, niż chciałby doktor Kendziorek – nie znajdują się ani po lewej, ani po prawej stronie, nie zależą od żydowskości, polskości czy też niemieckości ich sprawców. I doprawdy nie jest ważne, w jaką flagę będzie owinięta ta pałka, która zmiażdży ci głowę – czarny czy czerwony, z białym orłem w koronie czy gwiazdą Dawida, ze swastyką, tryzubem czy sierpem i młotem. Porządek moralny – i tu dochodzimy do sedna mojego sporu z doktorem (po to były te liczne szczegóły i siedzący w nich diabeł) – nie przekłada się prosto na porządek ideologiczny, nie nosi określonych barw narodowych, nie znaczą go symbole i hasła, choćby nawet najbardziej szlachetne i podniosłe. Nie jest on ani żydowski, ani polski. I przeciwnie – co właśnie starałem się powiedzieć (jak to w wywiadzie, często pospiesznie i w dużych myślowych skrótach) – z perspektywy etycznej antypolonizm jest równie paskudny i złowieszczy jak antysemityzm.
Starałem się też powiedzieć – i to mocno podkreślam raz jeszcze – że Holokaust, i w ogóle każde cierpienie, nawet najstraszliwsze i najbardziej rozległe, nie jest jakąś moralną ścierką. Że nie unieważnia i nie wyciera z pamięci zła, które przed nim popełniały przyszłe ofiary, jakby nie okazały się później heroiczne i święte. Że nie niknie z tego powodu np. przedwojenny antysemityzm Maksymiliana Marii Kolbego ani nie rozwiewają się w powietrzu brutalne czyny skrajnych syjonistów z Bejtaru. Że nie milkną w jego obliczu ani słowa biblijnych „psalmów złorzeczących”, ani słowa faszystowskich zbrodniarzy (tym bardziej że i jedno, i drugie potrafiło przełożyć się na czyny).
Tak, Holokaust był czymś wyjątkowym w historii – i nie można go relatywizować, powołując się właśnie na zło czynione, uprzednio i potem, poprzez ludzi żydowskiej narodowości czy wiary. Rodzi się jednak szereg fundamentalnych pytań: Jak zatem mają mówić o doznanych totalnych rzeziach swego narodu Ormianie? Jak opowiadać mogą o doznanym ludobójstwie Tutsi z Rwandy? Czy stali się oni ofiarami „mniej wyjątkowymi”? I najważniejsze może: Czy z powodu dokonanej na nich masakry przysługuje im jakiś szczególny status, wyrażający się choćby w swoistym prawie do wyłączności prawdy? Ich prawdy.
Na podobne pytania nie ma – nie może być – prostych i jednoznacznych odpowiedzi. Może zresztą w ogóle nie może być odpowiedzi?
Ale jedno jest pewne. W poszukiwaniu tych odpowiedzi – i o tym starałem się jakoś powiedzieć w rozmowie z panią redaktor Rigamonti – nie może być tak, że dokonuje się tu pewnego przeniesienia. Z głównych chociażby sprawców tej zbrodni, Niemców ogarniętych szaleństwem hitleryzmu (a także kolaborujących z nimi reżymów, społeczeństw czy formacji), na Polaków. I to niezależnie od rozległości i dzikości naszego antysemityzmu, niezależnie nawet od okrucieństwa mordów i pogromów przez nas sprawianych, niezależnie nawet od ich rozległego zakresu. Jasne, że musimy rozliczyć się w naszych głowach i sercach z tym potwornym dziedzictwem. Ale nie w taki sposób, aby opowieść o pogromach miażdżyła i rugowała z pamięci narodów rzeczywistą prawdę o Holokauście, o tym, „kto szczuł i co było grane”. Aby „prawda o polskich obozach śmierci” – pojawiająca się niekiedy nawet w niemieckich mediach! – stawała się na świecie prawdą obiegową i powszechną, kanoniczną niemalże. I aby wpływowe środowiska amerykańskich Żydów, dźwigające w swej pamięci/niepamięci zbiorowej obojętność przodków wobec tragedii ich europejskich pobratymców, zrobiły jakiś krok stanowczy w tej sprawie. Aby wreszcie wycieczki izraelskiej młodzieży przestały być „wycieczkami do Holokaustu”, a stały się wycieczkami do Polski.
To jedno. A drugie to pisana nam wszystkim pospólnie konieczność rozprawienia się z dziedzictwem polskiego antysemityzmu, z historią naszych win i zbrodni wobec żydowskich sąsiadów. Ale to nasz – tylko nasz – obowiązek moralny i historyczny, którego nie ułatwia nam ani publicystyka Jana Tomasza Grossa, zwłaszcza ostatnie jego wypowiedzi i publikacje, ani też żądania izraelskich rabinów, decydujących o tym, jak głęboko możemy kopać w Jedwabnem (powołaliśmy się w wywiadzie, panie doktorze czcigodny, na wypowiedź pracującego tam do czasu archeologa, profesora Andrzeja Koli). A na dodatek barwa czasu jest dzisiaj w Polsce niestety taka, że antysemicka dzikość – i w ogóle rasizm czy ksenofobia – spotyka się znowu coraz powszechniej z przyzwoleniem.
Warto zarazem, abyśmy się w tym mówieniu i odkrywaniu ustrzegli od ideologicznych czy propagandowych stereotypów – o tym także był wywiad – które narzucają nam odgórnie, z niewiadomego nadania, co jest rzekomo „poprawne”, a co nie jest. Które uciekają się do logicznych kwantyfikatorów dużych, a w rezultacie do tzw. błędu kompozycji, czyli np. wniosków, że każdy człowiek lewicy zachowuje się godnie w obliczu zła, każdy Żyd jest chytry, a każdy Polak – i pijany, i antysemita. Jeśli doktor Piotr Kendziorek z tym ostatnim przekonaniem nigdy się nie zetknął, to jest człowiekiem doprawdy szczęśliwym. Zazdroszczę mu bardzo, podobnie jak mocnej wiedzy o tym, gdzie i w pracy jakich ideologicznych cepów kryje się prawda. Cała prawda.