Co ciekawe, na naszym gruncie są gąski na poczynania lisa reagujące z pewnym zadowoleniem. Oto Rafał Ziemkiewicz pisze: „I to właśnie powód, by się z Unią zacząć żegnać! Swoje ucapiliśmy, teraz mogą nam dać już tylko gender, imigrantów i łupiestwo korporacji”. Innymi słowy, rosnący w siłę narodowcy chętnie przywitają ścięcie budżetu naszemu krajowi i wykorzystają to do popularyzacji swojego flagowego hasła: wyjścia Polski z Unii. Patrząc na doświadczenia brytyjskie, taki postulat może kiedyś zyskać poklask.
Tymczasem obcięcie budżetu europejskiego może mieć dla nas mocno negatywne konsekwencje. Po pierwsze, i mniej ważne, budżet ten pozwala na finansowanie rozwoju infrastruktury, której dramatyczny niedorozwój powinien być ogromnym wyrzutem sumienia polityków po 1989 r. Po drugie, istotniejsze, budżet europejski stał się w jakiejś mierze instrumentem politycznym wyrażającym zaangażowanie Europy Zachodniej w modernizację i odbudowę Europy Środkowej. Jego obcięcie mogłoby różnymi kanałami przywrócić poczucie głębokiego podziału między wschodem i zachodem UE. Dla narodowców może być to sprawa przywracająca im silne miejsce w polskiej polityce, ale dla kraju jako całości to może być trend bardzo smutny.
Na to, że między Berlinem a Brukselą rozważają wariant przykręcenia kurka z pieniędzmi płynącymi do nas, wskazuje kilka sygnałów. Serwis Politico poinformował, że Niemcy chcą uzależnić fundusze od standardów przestrzegania państwa prawa. Z ich strony to pewnie jakaś rozgrywka na danie lekkiego prztyczka w nos Polsce, ale inni chętnie pomysł mogą podchwycić. Komisja Europejska w propozycji reform strefy euro zawarła propozycję stworzenia oddzielnego budżetu dla eurozony. Wprawdzie nie ma o tym mowy wprost, ale oczywiste jest, że taki budżet najłatwiej będzie sfinansować poprzez przesunięcia w budżecie całej UE. Na stworzenie oddzielnego budżetu strefy euro naciskać będzie nowy prezydent Francji Emmanuel Macron, który cieszy się wśród proeuropejskich obywateli bardzo dużą popularnością.
Reklama
Charles Grant z londyńskiego Centrum na rzecz Reform Europejskich (Center for European Reform) twierdzi, że mimo dużych różnic między niemiecką i francuską wizją Europy Angela Merkel w kilku kwestiach będzie musiała Macronowi ustąpić. Co więcej, jego zdaniem w niemiecko-francuskim tandemie Merkel-Macron kryje się, oprócz szans, właśnie poważne ryzyko stworzenia podziału na wschód i zachód Europy. A to byłoby dla Starego Kontynentu negatywne.
Gdybym był Włochem lub Francuzem, pomysł budżetu strefy pewnie bym popierał. Może to być instrument ratujący strefę przed rozpadem, zapewniający większe transfery do słabszych regionów strefy i tym samym zwiększający jej spójność społeczną, a także gwarantujący strefie większą popularność wśród obywateli.
Dla nas jednak taki scenariusz byłby mocno negatywny. Dzięki funduszom unijnym możemy osiągnąć skok cywilizacyjny w rozwoju infrastruktury. Przed napływem funduszy inwestycje publiczne rzadko przekraczały poziom 3 proc. w relacji do PKB, podczas gdy dla takiego kraju jak Polska minimum minimorum to 4–5 proc. Co więcej, fundusze mają wiele pozytywnych efektów pośrednich. Na przykład nasza administracja pierwszy raz musiała podjąć wysiłek długookresowego planowania, budowania strategii, tworzenia analiz kosztów i korzyści itd. (choć np. śp. prof. Jan Winiecki twierdził, że fundusze unijne tak rozleniwiają kraj, że ich wpływ netto jest ujemny i w część jego racji warto było się wsłuchać).
Kluczowa jest jednak inna korzyść z funduszy europejskich, bo bez ich bezpośrednich korzyści ekonomicznych moglibyśmy sobie teoretycznie poradzić. One zapewniają UE większą legitymizację, ułatwiając modernizację kraju. Modernizacja jest procesem trudnym, który większości krajów raczej się nie udaje, ponieważ wymaga niebywałej mobilizacji społecznej, zgody społeczeństwa na zmiany, które w krajach rozwiniętych następowały powoli przez dekady lub wieki.
Spójrzmy chociażby na tak prosty przykład, jak wymuszony przez UE zakaz dotowania nierentownych przedsiębiorstw, który zapewnia lepsze warunki do konkurencji i szybszy rozwój. W wielu krajach goniących, co widać szczególnie w Europie Wschodniej, Ameryce Łacińskiej czy Afryce, rządy i biznes budują wspierające się nawzajem grupy interesu, zapewniając sobie stabilność działalności politycznej i gospodarczej, ale jednocześnie blokując efektywną alokację zasobów ludzkich i kapitałowych i tym samym blokując rozwój. Jest to w pewnym sensie system bardzo podobny do feudalizmu, w którym istnieją nieformalna hierarchia władzy i odpowiednie zobowiązania lenne. Feudalizm de facto panuje w większości rejonów świata i tylko ograniczonej grupie krajów udało się zbudować systemy oparte na innych regułach.
To prawda, że reguły te często są łamane, że nawet w świecie zachodnim silniejszym wciąż wolno więcej (przykład przenikania się sektora bankowego i polityki), że słabsze kraje, jak Polska, muszą lepiej walczyć o swoje interesy, ale zawsze lepiej być wewnątrz nowoczesnego systemu UE niż na zewnątrz.
Członkostwo w UE wyrywa nas z feudalnych zaszłości, a fundusze europejskie pomagają nas w UE utrzymać. W pewnym sensie kupują Europejczyków z naszego regionu dla idei integracji, symbolizują zaangażowanie polityczne silniejszych na rzecz słabszych. W perspektywie finansowej 2021–2027 dostaniemy na pewno mniej pieniędzy ze względu na to, że już jesteśmy zamożniejsi, niż byliśmy, ale mocne obcięcie budżetu Polsce i innym krajom regionu to mógłby być akt symboliczny, przywracający stare i głęboko zakorzenione w historii podziały.
Siłą, która potencjalnie może ten podział zablokować, są Niemcy, które na ekspansji gospodarczej w regionie mocno zyskały. Tamtejsze firmy bardzo cenią zarówno nasz rynek zbytu, jak i regionalnych poddostawców, kooperantów i menedżerów. Dla niemieckich polityków koalicja z regionem to mocny fundament ich pozycji w UE. Zarówno nam, jak i im na utrzymaniu tej relacji powinno zależeć. I miejmy nadzieję, że zarówno nasi, jak i niemieccy decydenci odejdą od pomysłów, które tę relację mogą nadwerężać. ⒸⓅ