Informacje tego typu co chwilę pojawiają się w przestrzeni medialnej, szczególnie od czasu epicentrum kryzysu uchodźczego, które miało miejsce jesienią 2015 r. Ochoczo podchwytują je niechętni przyjmowaniu jakiejkolwiek liczby uchodźców – czy też imigrantów, jak wolą mówić. Mają one utrwalać powszechne wrażenie, że główną motywacją przybywających do Europy jest żerowanie na tutejszych systemach zabezpieczenia socjalnego. Podpieranie się w tym przekazie twardymi danymi ma pozorować, że nie chodzi wcale o starą jak świat prymitywną niechęć do obcych, ale o racjonalne przesłanki i wymierne argumenty. Nawet gdybyśmy chcieli pomóc przybyszom, jest to nie do wykonania – pochodzą oni z kręgów kulturowych, które to uniemożliwią. Afrykańskie i bliskowschodnie kultury mają być nienawykłe do pracy, roszczeniowe i generalnie nieodnajdujące się w kapitalistycznych społeczeństwach XXI-wiecznej Europy. Syryjczycy w Niemczech nie dlatego nie pracują, bo nie znaleźli pracy, ale dlatego że nie chcą jej podejmować. Imigranci muzułmańscy dlatego "siedzą na zasiłkach", bo to jest ich główny cel przyjazdu.
Niby wszystko się zgadza – jest to spójne, logiczne i podparte danymi. W rzeczywistości jest to jedynie ukryty w statystykach rasizm kulturowy. Być może nieco bardziej cywilizowany niż zwyczajny rasizm oparty o różnice biologiczne, ale wciąż jednak rasizm.

Teorie kulturowe

Reklama
Kulturowe teorie rozwoju mówiące, że niektóre kultury z definicji są lepsze od innych i bardziej nastawione na rozwój, można wywodzić co najmniej z koncepcji Maxa Webera. Twierdził on, że za sukces Zachodu odpowiada w olbrzymiej mierze protestantyzm, z jego etyką pracy i nastawieniem na indywidualny rozwój. To dzięki protestantyzmowi Zachód gospodarczo zostawił w tyle resztę świata, a w samej Europie prym wiodły te kraje i regiony, w których zwyciężyła reformacja.
Skoro jedne kultury są wyższe, to siłą rzeczy inne muszą być niższe – z definicji wsteczne i "niereformowalne". Afrykanie na przykład wierzą w czary i niechętnie wdrażają nieznane technologie, poza tym nie wykształcili wysokich standardów pracy, więc nic dziwnego, że z rozwojem w Afryce Subsaharyjskiej jest licho. Latynosi są wychowywani na rozrzutnych i niefrasobliwych, poza tym żyją w kulturze mańany – nastawionej na dziś, niedostrzegającej wagi perspektywy. I właśnie przez to w zakładającym oszczędność i długoterminowe planowanie kapitalizmie zostają w tyle. Zgodnie z tymi teoriami przedstawiciele kultury afrykańskiej skazani są na rolę globalnego pariasa, a latynoskiej na wykonawców najmniej płatnych prac w USA.
Kulturowe teorie rozwoju był obalane wielokrotnie, zarówno przez badaczy, jak i samą historię, która drwiła sobie z nich bezlitośnie. Ian Morris w dziele "Dlaczego Zachód rządzi – na razie" różnice w rozwoju społeczeństw, narodów i kultur widzi przede wszystkim w procesach napędzanych przez czynniki geograficzne. Tim Marshall w "Więźniach geografii" twierdzi, że dzięki swojemu położeniu Ameryka Północna była skazana na sukces. Najbardziej przekonującej odpowiedzi w tym temacie udzielili Daron Acemoglu i James Robinson w książce "Dlaczego narody przegrywają". Według nich podstawowym determinantem sukcesu nie jest wcale kultura, ale mechanizmy ekonomiczne uruchamiane przez odpowiednio stworzone instytucje i porządek społeczny. Czy naród będzie bogaty i pracowity, czy biedny i niechętny podejmowaniu pracy, zależy od bodźców i możliwości ekonomicznych, które zostały ukształtowane przez takie, a nie inne instytucje państwowe, gospodarcze i społeczne. Oczywiście kultura ma znaczenie, bo wpływa na podejmowanie decyzji w tym zakresie, jednak nie jest to czynnik decydujący – w ramach jednej kultury mogą być podjęte różne, a czasem wręcz zupełnie różne decyzje.

Środkowoamerykański Cieszyn

Acemoglu i Robinson podają wiele przykładów obalających teorie kulturowe, choć poświęcili im tylko jeden krótki podrozdział – to w końcu jedne z wielu błędnych koncepcji. Wychodzą od miasta Nogales – takiego amerykańskiego Cieszyna, które w części leży w Arizonie w USA, a w części w Meksyku w stanie Sonora. Po obu stronach granicy dominuje kultura latynoska, tak lekceważąco traktowana przez wielu mieszkańców Ameryki (z lokatorem Białego Domu włącznie). Mieszkańcy obu Nogales generalnie mają tych samych przodków, jedzą takie same potrawy, stosują te same praktyki religijne, słuchają takiej samej muzyki etc. A mimo to poziom rozwoju oraz zachowania ekonomiczne są wyraźnie inne. Po amerykańskiej stronie granicy jest zdecydowanie większy poziom zaufania czy bezpieczeństwa, co siłą rzeczy przekłada się na decyzje o założeniu firmy czy oszczędzaniu z myślą o przyszłości. Nikt nie będzie oszczędny w stanie Sonora, skoro nie ma przekonania, że dożyje starości.
Kolejnymi przykładami można sypać jak z rękawa. Najbardziej spektakularne to różnice w postawach między mieszkańcami RFN i NRD oraz północnej i południowej Korei. Wystarczyły odmienne bodźce napędzane przez inne instytucje, by reprezentanci tych samych kultur stworzyli zupełnie różne kraje pod względem zamożności oraz zachowań. Różnice szczególnie uderzające są na Półwyspie Koreańskim. Wyższość kultury europejskiej w wątpliwość podają przypadki Argentyny czy Urugwaju – w obu krajach żyje wyższy odsetek ludności pochodzenia europejskiego niż w USA, a jednak to Stany Zjednoczone zdecydowanie wygrywają z nimi gospodarczo. A ostatnio wygrywa z nimi chociażby Brazylia. Mit wyższości protestantyzmu obalają Bawaria i północne Włochy, czyli katolickie regiony, które należą do najzamożniejszych w Europie. Ostatnio dołączyła do nich katolicka Irlandia, która w zasadzie w kilkanaście lat stała się jednym z najbogatszych krajów UE.

Dialektyka konfucjanizmu

Wracając do Webera, historia szczególnie sobie z niego zadrwiła błyskawicznym rozwojem krajów Dalekiego Wschodu. Twierdził on, że konfucjanizm przeszkadza w rozwoju kapitalizmu, gdyż brakuje w nim woli do ujarzmiania świata i gromadzenia bogactwa. Tymczasem gigantyczne sukcesy gospodarcze Singapuru, Tajwanu i Chin bardzo często tłumaczy się konfucjanizmem właśnie. Jego pokorą, samodyscypliną i powściągliwością. Chiny i kraje z chińską kulturą nie są wcale najbardziej widowiskowym przykładem zadrwienia z powszechnych stereotypów. W końcu przez większość historii to Państwo Środka było najbardziej rozwiniętym obszarem świata. Tymczasem Koreańczycy w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat XX w. z narodu uważanego za zacofany i leniwy stali się światowym wzorem pracowitości i nowoczesności.
Adam Leszczyński w książce „Skok w nowoczesność” przytacza opinie zachodnich badaczy na temat Koreańczyków. Według Georga Kennana w 1905 r. wydawali się oni „leniwi, brudni, pozbawieni skrupułów, nieuczciwi, niewiarygodnie ignoranccy i całkowicie pozbawieni szacunku do samych siebie”. Profesor George Ladd dwa lata później pisał, że „ich wrodzony charakter jest bardziej godny pogardy niż u wszystkich innych ludów, jakie poznałem”. Jeszcze w latach 50. XX w. Korea była jednym z najbiedniejszych państw na ziemi i sytuacja ta wydawała się raczej nie do zmiany, jak obecnie w krajach Afryki Subsaharyjskiej. Dziś Południe to jeden z najbardziej rozwiniętych krajów świata, który kształtuje światowe trendy technologiczne. Koreańczycy uchodzą w powszechnym odbiorze za honorowych, obowiązkowych i wyjątkowo profesjonalnych. Większość krajów świata biją na głowę pod względem poziomu wykształcenia obywateli. Ten według Kennana „leniwy i brudny” naród jest też jednym z najbardziej zapracowanych społeczeństw na świecie – pracują średnio 2069 godzin rocznie, tymczasem w żadnym protestanckim kraju zachodniej Europy ten wskaźnik nie przekracza 1700 godzin.

Pracowity jak Meksykanin

Jak widać, na początku XX w. prymitywne rasistowskie teorie na temat poszczególnych narodów, niedostrzegające uwarunkowań ekonomicznych i instytucjonalnych, były popularne nawet wśród ówczesnych profesorów anglosaskich. Nic więc dziwnego, że przetrwały do dziś, może niewyrażane wprost (przynajmniej nie w głównym nurcie), ale znajdujące posłuch społeczny. Wizja muzułmanina tylko czekającego na zasiłek to coraz częstsze wyobrażenie wyznawcy islamu, i to wcale nie tylko w krajach naszego regionu, ale też na Zachodzie. W Niemczech to odium głównie spada na Turków – rok temu „Bild” donosił, że są oni najliczniejszą grupą obcokrajowców pobierających niemiecką pomoc społeczną. Gdyby Turcy rzeczywiście mniej rwali się do pracy niż Niemcy, byłoby to widać także nad Bosforem. Tymczasem przeciętny turecki pracownik wyrabia niemal 500 godzin rocznie więcej niż Niemiec (1832 do 1363).
Chyba najbardziej niesprawiedliwie traktowanym pod tym względem narodem są Meksykanie. Wielu Amerykanów uważa ich za niechętnych do pracy i najlepiej sprawdzających się w gangsterskich porachunkach i handlu narkotykami. Tymczasem według danych OECD Meksykanie są najbardziej zapracowanym narodem świata. Statystyczny obywatel pracuje nawet 200 godzin rocznie więcej niż Koreańczyk i 500 godzin rocznie więcej niż Amerykanin. O tym wszystkim szczególnie pamiętać powinniśmy my – w końcu na Wyspach za stereotypowych „beneficjentów socjalu” uchodzą właśnie Polacy. Kampania przed referendum w sprawie brexitu była zogniskowana właśnie na temacie imigracji z krajów naszego regionu, obciążającej tamtejszy system zabezpieczenia społecznego. Tymczasem przeciętny Polak pracuje 1928 godzin rocznie, a Brytyjczyk 1676.
Trudno uznać ludzi, którzy decydują się na niebezpieczną podróż do Europy, upchani na pontonie albo wciśnięci do ciężarówki, za szczególnie leniwych lub pozbawionych sił witalnych. Oczywiście, że imigranci z Afryki i krajów Bliskiego Wschodu są w czołówce pobierających pomoc społeczną w UE, ale nie dlatego, że są kulturowo uwarunkowani do siedzenia na zasiłku, lecz dlatego, że są imigrantami na obcym kontynencie. Najczęściej nie znają języka, tutejszych instytucji czy wreszcie nie mają znajomości i sieci kontaktów, które w XXI-wiecznym kapitalizmie są podstawą sukcesu. Tacy „obcy” siłą rzeczy więc wykonują najmniej płatne prace, są najbardziej narażeni na zwolnienie, a więc też najczęściej pobierają pomoc socjalną. To jednak wynik przede wszystkim mechanizmów ekonomicznych, którym są poddawani.
Oczywiście to wcale nie znaczy, że należy szeroko otworzyć drzwi dla afrykańskiej imigracji. Europejskie gospodarki nie są w stanie wchłonąć wszystkich chętnych, a beztroska polityka otwierania granic skończy się tym, że pariasi z Afryki nadal będą pariasami, tylko że w innym, obcym miejscu, za to standard życia Europejczyków spadnie. Jednak uznanie, że imigranci to nie żadni „nachodźcy”, którzy chcą nam „zabrać socjal”, tylko zwykli ludzie, tak jak my, dążący do poprawy swojego bytu, to absolutne minimum, od którego musimy zacząć myślenie o racjonalnym rozwiązaniu problemu.
Rozwiązaniu, które weźmie pod uwagę mechanizmy ekonomiczne, konieczność dostosowania instytucji i przede wszystkim nasze ograniczone możliwości. Źle skrywany pod niechlujnie rzucanymi statystykami rasizm do tego rozwiązania w żaden sposób nas nie przybliża, a jedynie niebezpiecznie podgrzewa społeczne nastroje.