Podczas wakacji 2018 r. pewne ożywienie wywołała wypowiedź Artura Sobonia, posła PiS, wiceministra inwestycji i rozwoju. Polityk odpowiedzialny za program „Mieszkanie plus” podczas rozmowy z dziennikiem „Fakt” ujawnił, że jest za obciążeniem ludzi niepozostających w związku małżeńskim dodatkowym podatkiem, zwanym niezbyt estetycznie „bykowym”. Soboń przyznał, że chciałby w ten sposób „zachęcać” ludzi do zawierania małżeństw. Wiceminister zaznaczył, że to jego prywatny pogląd, ale wypowiedź wystarczyła, aby media zaczęły spekulować, że to kolejny ideologiczny pomysł obozu rządzącego.
Prawie nie zauważono natomiast komunikatu resortu sprawiedliwości. Minister Zbigniew Ziobro chciałby za pomocą przepisów zahamować lawinę rozwodów. Z jednej strony miałaby temu służyć drastyczna podwyżka opłat sądowych. Tu akurat motyw ideowy, prorodzinny, może być tylko pretekstem, bo takie podwyżki mają też dotyczyć innych opłat. Ale zapowiedź wprowadzenia do procedur rozwodowych obligatoryjnych mediacji między małżonkami ma już charakter merytoryczny. I jasny cel: przynajmniej opóźnienie momentu, kiedy klamka rozwodowa zapadnie ostatecznie.
Przymuśmy do małżeństwa
Oddzieliłbym od siebie oba fakty. Co do deklaracji Sobonia – wcześniej podobne opinie były już formułowane, choć rzadko przez polityków. „Za” był Marian Piłka z Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka, bezdzietne pary chciała mocniej obciążać związana z Radiem Maryja posłanka PiS Anna Sobecka. Choć sporadycznie stosowano taką podatkową inżynierię w niektórych krajach demokratycznych, wprowadzanie „bykowego” to koncept charakterystyczny dla takich państw jak faszystowskie Włochy czy PRL. Można pytać, czy taki represyjny podatek powinien być stosowany wobec ludzi, którzy nie zawsze pozostają w stanie bezżennym z wyboru (stan zdrowia, brak szczęścia). Czy to istotnie przejaw empatii wynikły z tradycyjnej, chrześcijańskiej moralności? I czy nie byłby to przejaw dyskryminacji – skoro pary z dziećmi państwo i tak obdarza już teraz przywilejami, także podatkowymi, a może oferować im jeszcze więcej.
To paradoks, ale ten swoisty rodzinny szowinizm znajdował już drastyczniejsze przejawy, i to nie po stronie środowisk ideowo najskrajniejszych. Czymże innym była, niepodchwycona na razie przez żadne inne grupy, ukochana idea Jarosława Gowina, aby przyznawać wyborcom dodatkowe głosy „na dzieci”. Byłby to w istocie kres demokracji – opartej przecież na zasadzie równości politycznej jednostki. Nie przeszkadzało to temu, bardziej niż pisowcy prozachodniemu, politykowi wrócić do tej koncepcji na jednej z ostatnich konwencji Zjednoczonej Prawicy (ZP).
Rzecz zostałaby prawdopodobnie uznana przez Europę za wyraz tendencji autorytarnych, ale i tak na przeszkodzie stoi jej przywództwo Jarosława Kaczyńskiego. Godząc się na tę koncepcję, musiałby on bowiem uznać, że sam jest obywatelem drugiej kategorii. Dotyczy to także wypowiedzi Sobonia. Czy prezes PiS pozwoli karać siebie systemem podatkowym? A na razie każda modyfikacja prawa przechodzi przez jego ręce.
Co nie znaczy, że spór kiedyś nie wróci, gdy Kaczyńskiego zastąpi polityk prawicy obdarzony rodziną. W dobie narastającej polaryzacji wojowanie skrajnymi propozycjami pociąga, nawet jeśli jest zwodnicze. Ale to jeszcze nie znaczy, że któraś z tych propozycji kiedykolwiek stanie się prawem.
Za dużo rozwodów
Inaczej jest z korektą prawa rozwodowego. W latach 90. Parlamentarna Grupa Kobiet lansowała jego modyfikację w odwrotnym kierunku. Zwłaszcza pary małżeńskie bez dzieci żyłyby w praktyce w czymś w rodzaju związku na próbę, bardzo łatwego do rozwiązania. Wtedy uznano tę inicjatywę za zbyt skrajną. Można by wobec tego przyjąć, że system obecny jest kompromisem.
Ale wiadomo, że decyzja o rozwodzie przychodzi kolejnym rocznikom coraz łatwiej, czasem wystarczy drobny konflikt, by rozbić dobrze zapowiadające się małżeństwo. Możliwe, że zobowiązanie do mediacji to po prostu danie dodatkowego czasu na ochłonięcie. Prawnicy twierdzą wprawdzie, że już dziś sądy rodzinne do niej zachęcają, a mediacja przymusowa stanie się fikcją. Ale może pewne dodatkowe utrudnienie rozwodu jest próbą skorygowania istotnej cywilizacyjnej bolączki: zbyt wielkiej ludzkiej nieodpowiedzialności.
Naturalnie przy skrajnym spolaryzowaniu stron każdej debaty w Polsce próba zdroworozsądkowej interpretacji takich przedsięwzięć jest skazana na niepowodzenie. Strona liberalno-lewicowa uzna to za przejaw ideologizacji prawa, a fakt, że proponuje to Ziobro, tylko takie stanowisko wzmocni. Tak są postrzegane rządy prawicy w Polsce przez sporą część społeczeństwa. Prawica sama też zresztą o to dba, wysuwając na czoło polityków posługujących się skrajnym, niedopuszczającym kompromisu językiem. Dobrym przykładem jest tu wygrażająca „lewakom” 24 godziny na dobę posłanka Krystyna Pawłowicz, notabene kolejna po Kaczyńskim potencjalna ofiara „bykowego”.
Konserwatyści przeciw PiS
Zarazem oponenci prawicy w duchu liberalnym czy lewicowym nie dostrzegają (lub nie chcą zauważyć) poczucia zawodu, jakie polityka Zjednoczonej Prawicy wywołuje w środowiskach najbardziej tradycyjnych, przykościelnych. Zdaniem uczestników czarnych marszy to PiS stoi za propozycją bardziej rygorystycznej ustawy antyaborcyjnej, chcąc pognębić polskie kobiety. Ale przecież więcej racji mają rzecznicy ochrony życia, według których społeczny (nie pisowski) projekt delegalizacji tzw. aborcji eugenicznej mógłby stać się prawem w jeden dzień, gdyby tylko Jarosław Kaczyński rzeczywiście tego chciał. Tymczasem pierwszy został odrzucony głosami PiS. Drugi tkwi w komisji – „prace” nad nim trwają już rok.
Pretensje kół konserwatywnych dotyczą nie tylko, najbardziej skądinąd moralnie drażliwej, sprawy aborcji. Gdy poczytać opinie działaczy Prawicy Rzeczpospolitej, widać, że dla nich obecna Polska niewiele różni się od kraju rządzonego przez koalicję PO–PSL. Nie uchylono konwencji o przeciw działaniu przemocy, choć podczas debaty w Sejmie cała prawica piętnowała jej ideologiczne zapisy zapowiadające odrzucenie „tradycyjnych stereotypów” dotyczących płci, co uznano za torowanie drogi poglądom genderowym. Nawet polityka prorodzinna nie jest zdaniem takich ludzi jak Marian Piłka tym, czym być powinna. Pieniądze na drugie dziecko to zwykłe wsparcie socjalne, tymczasem zdaniem konserwatywnej opozycji program 500+ powinien być jeszcze mocniejszą zachętą do wielodzietności.
Intensywne emocje zdradzają rozmaite stowarzyszenia i internetowe portale twierdzące, że polskie szkoły pozostały otwarte dla seksedukatorów pomimo zapowiedzi minister Anny Zalewskiej z 2015 r., że ich tam nie wpuści. Pojawiają się zresztą przy okazji histeryczne fake newsy jak ten, że minister zdrowia Konstanty Radziwiłł przyznał 9 mln zł rzecznikom ideologii gender, aby prowadzili zajęcia z edukacji seksualnej.
Po pierwsze roztropność
Pytam samych polityków rządzącego obozu, czy pozostał on formacją konserwatywną. Wiceminister Jarosław Sellin, którego zdanie jest ważne, bo sam przyszedł do PiS wraz z innymi ideowymi konserwatystami, ogranicza się w odpowiedzi do ogólników. Przypomina o „całej naszej polityce pro rodzinnej” czy „całej naszej polityce historycznej” jako dowodach na to, że dokonała się tu zmiana w porównaniu z poprzednimi okresami. Na rozebranie ich na czynniki pierwsze nie znajduje czasu.
Ciekawie reaguje za to Tadeusz Cymański, jeden z bardziej szczerych polityków rządzącej prawicy, który wrócił do niej wraz z Ziobrą. – Oczywiście, wymogi bieżącej polityki są takie, że bywamy trochę konserwatystami, trochę socjalistami, czasem i trochę liberałami. Jest z tym problem, czasem zarzuty Marka Jurka brzmią przekonująco, ale przecież nawet kościelni hierarchowie wzywają nas do roztropności – przekonuje w rozmowie z DGP.
Zarazem to Cymański znajduje kolejne dowody na to, że konserwatywna korekta jest dokonywana. – Jeśli myśli się w naszym politycznym środowisku o wynagradzaniu kobiet za pozostanie w domu i wychowywanie dzieci, to czym to jest, jeśli nie konserwatyzmem? – wylicza. – A wolne niedziele w handlu, czy nie są zmianą nie tylko socjalną, ale również ideową? A zaostrzanie prawa karnego z inicjatywy Zbigniewa Ziobry? Jesteśmy prawicą.
Mówiąc o wynagradzaniu kobiet, poseł ma na myśli luźne plany krążące wewnątrz obozu rządowego, będące notabene częścią czekającej nas kiedyś debaty o płacy czy emeryturze obywatelskiej. Na razie jedynym konkretem jest rządowa zapowiedź emerytury dla kobiet, które wychowały co najmniej czworo dzieci, co pokazuje, jakie bariery napotyka wszelka społeczna inżynieria. Na kolejne segmenty polityki prorodzinnej, obok 500+, po prostu brak pieniędzy.
Poza ograniczeniami finansowymi są zaś jeszcze inne, choćby logika systemu – wciąż zdecentralizowanego i opartego na procedurach nie zawsze zależących od władzy centralnej. Przykładowo: w Gdańsku wojewoda reprezentujący rząd kwestionuje przed sądem wprowadzanie do szkół pozalekcyjnych zajęć dotyczących przemocy w rodzinie i dyskryminacji. Uważa tzw. Model na Rzecz Równego Traktowania za nacechowany lewicową ideologią. Ale za tym programem stoi wola rady miasta przyjęta głosami radnych PO. A szkoły to wciąż domena polityki bardziej samorządowej niż rządowej. I minister Zalewska, odsyłając pytających ją o to dziennikarzy do woli dyrektorów szkół i rodziców, ten stan rzeczy respektuje.
Inny przykład: rząd zapewne chciałby ograniczyć finansowanie tych fundacji i organizacji pozarządowych, z których społecznymi celami się nie zgadza. Ale możliwe jest to tylko do pewnego stopnia. Przyznawanie im funduszy to proces uspołeczniony, odbywający się na oczach opinii publicznej. Jak do tej pory nie zmieniono ustawowo jego zasad.
Oczyszczanie przedpola
Politycy PiS byli zresztą zajęci bardziej czymś, co sami nazywali oczyszczaniem przedpola. Swoją walkę o przebudowę wymiaru sprawiedliwości uzasadniali między innymi względami ideowymi. Obecne sądownictwo miało być ostoją liberalno -lewicowych dogmatów.
Nie jest to do końca prawda, bardziej już dorabianie ideologii do bieżącej partyjnej rozgrywki. Między innymi dlatego Kościół katolicki nie odniósł się z entuzjazmem do rewolucji kadrowej w sądach, bo dotychczasowe sądownictwo wcale nie było jego wrogiem. Na palcach jednej ręki można policzyć sądowe orzeczenia podważające tradycyjne wartości. To zdominowany jeszcze przez ludzi PO Trybunał Konstytucyjny stanął trzy lata temu w obronie klauzuli sumienia. Oczywiście ludzie zorientowani na prawicę nie zmienią kierunku orzecznictwa w tej sferze, ale biskupi obawiają się „efektu wahadła” po przegranych przez PiS wyborach. Sędziowie wprowadzeni wtedy przez liberałów mogą już nie być rzecznikami społecznego i światopoglądowego kompromisu, ale wojującymi antyklerykałami.
Innym elementem oczyszczania przedpola miała być próba kreowania nowych zjawisk społecznych, także kulturalnych, i nowych elit, za pomocą strumienia pieniędzy. Nie jest to jednak proste – z tego, że ludzie bliżsi prawicy stoją przykładowo na czele Instytutu Książki czy Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, nie wynika, że pojawił się zastęp konserwatywnych artystów wartych wspierania. Pojawili się nieliczni, często istotnie wcześniej dyskryminowani. Oni jednak nieprędko zmienią oblicze polskiej kultury. Rewolucję zastępuje więc co najwyżej korekta.
Profitentem zmiany kierunku finansowania jest na razie głównie Kościół, który może liczyć na jeszcze większą niż za czasów PO hojność różnych form wsparcia. Beneficjentem szczególnym są zaś media i instytucje związane z ojcem Tadeuszem Rydzykiem. Czy one spowodują jednak konserwatywny przełom w społeczeństwie, skoro przemawiają głównie do już przekonanych?
Na razie bez rewolucji
Choć więc liberałowie narzekają z powodu ideologicznej inwazji, prawicy pozostaje żmudna dłubanina. Czy także w sferze zmian w prawie? Komentuje czołowy polityk prawicy: „Rada Koalicji postanowiła, że do wyborów sejmowych w 2019 r. nie ruszymy już kontrowersyjnych tematów. Wypowiedź wiceministra Sobonia? To człowiek związany kiedyś ze środowiskiem Marka Jurka. Jeśli nie chcemy mieć na prawej flance osobnej prawicy radykalnej, staramy się trzymać różnych radykałów i ekscentryków pod kontrolą u siebie. Pomysły Ziobry z rozwodami? Może i rozsądne, ale dziś wywołałyby dziką ideologiczną awanturę”.
Poseł Tadeusz Cymański zwraca uwagę na coś, czym prawica może się dziś pocieszać. – Zarzuca się nam, że nie robimy tego czy tamtego. Ale my w wielu sferach po prostu hamujemy zmiany. Lewica chciałaby, aby w kodeksie rodzinnym zastąpić „władzę rodzicielską” „pieczą”. Jesteśmy przeciw. Tak jak będziemy przeciw legalizacji związków partnerskich, nie tylko jednopłciowych, bo to oznacza przywileje bez zobowiązań. Za to w sprawie ochrony życia zachowujemy się roztropnie i ja to popieram.
I rzeczywiście Polska ma dziś dość konserwatywne zasady prawa nałożone na laicyzujące się na potęgę, ale też nie bardzo radykalne w poglądach, społeczeństwo. Co więcej, system ten zbudowano w dużej mierze przed rządami PiS. Nie mają go nawet Węgry, które łączą bardzo ofensywną politykę prorodzinną z przyzwoleniem na aborcję. Polscy konserwatyści przywiązują większą wagę do aksjologicznej roli przepisów prawnych. Ale to konserwatyści węgierscy mają sukcesy w podnoszeniu liczby małżeństw i hamowaniu rozwodów, w mniejszym stopniu także w poprawianiu wskaźnika przyrostu naturalnego. Inna sprawa, że to następstwo wieloletniej polityki – Victor Orbán rządzi trzecią kadencję, od 2010 r.
W interesie PiS powinno być zachowanie nienazwanego, ideowego i obyczajowego kompromisu, także w obawie przed „efektem wahadła”. Kluczem do sondażowego bezpieczeństwa prawicy jest tworzenie bardziej wrażenia hojnej polityki socjalnej niż zamiar „budowania państwa bożego na ziemi”. Jarosław Kaczyński zawsze to wyczuwał. Ten kompromis bywa zakłócony przez tych polityków rządzącej koalicji, którzy chcą się lansować rozgłosem. – Taką mamy ordynację do Sejmu, że głosuje się na listy, ale i osoby – rozkłada ręce polityk PiS.