Nasi wyborcy tego nie zaakceptują. A narodowcy tylko czekają na to, aż się podłożymy. Musimy ściągnąć do Polski więcej migrantów, bo tego potrzebuje rynek pracy i o to proszą przedsiębiorcy, ale nie możemy tego zrobić z powodów politycznych – takie i podobne słowa padają coraz częściej w nieoficjalnych rozmowach z przedstawicielami rządu Prawa i Sprawiedliwości. Wpisują się one w walkę kierownictwa PiS o to, żeby na prawo od Zjednoczonej Prawicy (ZP) nie wyrósł ruch polityczny, który stanie się konkurentem podbierającym PiS-owi głosy. O tym, jak żywotny jest to problem, pisał na naszych łamach Piotr Zaremba, nawiązując do deklaracji prezydenta Dudy o możliwym wecie ordynacji do europarlamentu (wczoraj prezydent zawetował tę ustawę). W tym kontekście przywoływana jest historia LPR, która wyrosła na samodzielny byt polityczny właśnie dzięki eurowyborom, by następnie swym istnieniem osłabiać PiS w Sejmie.

Reklama
O realności tego zagrożenia przekonuje scenariusz węgierski. Najpoważniejsza konkurencja dla władzy Viktora Orbána pojawiła się nie z lewej, a prawej strony sceny politycznej – w związku z narodzinami radykalnie prawicowego w swoich początkach Jobbiku. W Polsce nieustannie wracają pytania o przyszłość Antoniego Macierewicza i kwestie relacji ze środowiskami Radia Maryja. Ich emancypacja pozbawiłaby PiS najbardziej prawicowej kotwicy.