Wojciech Przybylski: Kilka dni temu premier Mateusz Morawiecki posłużył się sformułowaniem „suwerenność informacyjna”. Przypisując rządowi misję uzyskiwania kontroli („sterowności”) nad kolejnymi sektorami państwa, nawiązał do pomysłów zmian na rynku medialnym autorstwa PiS dotyczących struktury właścicielskiej – mających ograniczyć prawa właścicieli mediów ze względu na ich narodowość. Chciałbym zacząć od definicji, bo samo pojęcie „suwerenność informacyjna” pojawiało się kilka razy na przestrzeni XX w. i akurat dość często używały go polskie władze, tak przedwojenne, jak peerelowskie. Czym jest suwerenność informacyjna i dlaczego jest ważna?
Timothy Snyder: Są różne definicje pojęć i możemy o nich też porozmawiać, ale zacznę od własnej. Jak zwykle najlepiej zacząć od wyjątków. Widzimy już ważne przykłady tego, jak państwo ma problem z taką suwerennością, a z amerykańskiego punktu widzenia najważniejszym przykładem były wybory prezydenckie z 2016 r., podczas których obcy kraj i obce służby odgrywały bardzo znaczącą rolę. Bez ich udziału prezydentem Stanów Zjednoczonych prawdopodobnie byłby teraz ktoś inny. Niezależnie od skutków, sam fakt, że obcy kraj odegrał znacznie ważniejszą rolę niż głosy – powiedzmy – 10 mln obywateli, zasługuje na uwagę.