Jak się w Polsce robi pieniądze – te naprawdę duże? Niektórzy mają na to (prostą) odpowiedź.
Na liście najbogatszych roi się od ludzi z „przeszłością” – wyjaśnia na przykład w alarmistyczno-demaskatorskim tonie nagłówek artykułu zamieszczonego pod koniec października na portalu TVP Info, którego autorzy powołują się na najnowsze badania ekonomistów z Uniwersytetu Warszawskiego. I wszystko jasne! Każdy wie, kim są ci „ludzie z przeszłością”, a gdyby znalazł się ktoś, kto nie wie, w artykule zostaje to wyjaśnione: to byli współpracownicy SB i członkowie PZPR. Uwłaszczona nomenklatura PRL.
Tyle że to nie do końca prawda. Można powiedzieć, że w 2018 r. to już głównie prawda ekranu.
Wbrew przemycanej między wierszami sugestii polskiej gospodarki nie zdominowały zblatowane z politykami postpeerelowskie jaszczury. Przeciwnie, po 1989 r., a zwłaszcza w ciągu ostatniej dekady, obserwujemy odrywanie się biznesu od politycznych układów. Uwłaszczona na prywatyzacji nomenklatura powoli wymiera, a na jej miejsce coraz śmielej wkraczają nieunurzane w peerelowskim błotku młokosy, które osiągają sukces – często międzynarodowy – bez pomocy mniej lub bardziej widzialnej ręki państwa. Skąd to wiemy? Z tego samego badania, które cytuje TVP Info.
Reklama

Mniej polityki, więcej sprawiedliwości

Reklama
Doktor habilitowany Michał Brzeziński i Katarzyna Sałach przeanalizowali sylwetki osób znajdujących się na Liście 100 najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” w latach 2002–2018. Okazało się, że dzisiaj zaledwie 14 proc. z ich skumulowanego majątku należy do ludzi powiązanych z poprzednim systemem, co oznacza spadek o niemal 10 pp. w porównaniu z rokiem 2011. To przełom, bo wcześniej – od 2002 r. do 2011 r. – majątki osób związanych z aparatem PRL rosły. Żeby więc streścić badanie ekonomistów w sposób rzetelny, należałoby napisać, że „na liście najbogatszych roiło się od ludzi z przeszłością, ale już się nie roi”. W tym świetle podkreślany przez TVP fakt, że majątki tych ludzi są wyższe średnio o 73 proc. od majątków ludzi bez „przeszłości”, stanowić może zaledwie ciekawostkę. Taką, którą da się stosunkowo łatwo wyjaśnić – choćby tym, że kumulowali je dłużej niż rynkowi nowicjusze. Wśród najbogatszych nie roi się też już od biznesmenów, którzy majątek zawdzięczają ogólnie rozumianym politycznym koneksjom (umożliwiającym preferencyjne traktowanie przy reprywatyzacji albo otrzymywanie nadzwyczajnych koncesji i przywilejów). Chociaż „kolesie władzy” mają majątki średnio wyższe o 110 proc. od biznesmenów apolitycznych, to ich fortuna stanowi zaledwie 10 proc. ogółu majątku najbogatszych (gdy w 2002 r. było to 40 proc.!). Idźmy dalej.
Brzeziński i Sałach przeanalizowali zaledwie 17 z wszystkich 29 edycji listy, jednak nawet w tym krótkim okresie zdążyło przewinąć się przez nią niemal 500 przedsiębiorców. Dodajmy, że w 2018 r. ostało się zaledwie 10 nazwisk z pierwszej edycji (1990 r.) i 47 nazwisk z edycji 15. z 2004 r. – a więc od czasu, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej. Dotarcie na szczyty bogactwa jest więc w Polsce możliwe, zarazem nie stanowi gwarancji, że się na nim pozostanie. Częste awanse i spadki nazwisk w rankingu to świadectwo sprawnego działania rynku.
Kapitalizm kolesiów w Polsce zanika. Bogiem a prawdą, nawet mnie trudno jest uwierzyć w to ostatnie. Jeszcze trudniej przychodzi mi wiara, że wspólne wysiłki wszystkich ekip rządzących, by ten „skandaliczny” trend zatrzymać (choćby poprzez rozbudowywanie uzależniającej biznes biurokracji) spełzły na niczym. Nasze państwo nie może być przecież aż tak nieskuteczne, by nie potrafiło stworzyć nawet własnej oligarchii, prawda? A jednak jest. Na szczęście. Gdybyśmy bowiem żyli w gospodarce oligarchicznej, a więc takiej, która sukces gospodarczy uzależnia od politycznych koneksji, tak duża rotacja byłaby niemożliwa, lista najbogatszych byłaby sztywniejsza, a rozkład bogactwa zupełnie inny.
Gdy idzie o poziom nierówności, Polska plasuje się w światowych statystykach (wskaźnik Giniego) pomiędzy Szwecją, Szwajcarią i Japonią z jednej, a Irlandią, Anglią i Francją z drugiej strony. Jest więc całkiem przyzwoicie. Coraz więcej ludzi wędruje po drabinie dochodów w górę. Brak kolesiostwa oznacza bowiem nie tylko, że jacyś Polacy się bogacą, lecz również, że bogaci się coraz więcej osób. Jak szacuje firma doradcza KPMG, liczba zamożnych Polaków (takich, którzy zarabiają co najmniej 7,1 tys. zł brutto) do 2022 r. wzrośnie do 1,4 mln (obecnie to ok. 1,1 mln). Oznacza to przyrost o 300 tys. osób w okresie, gdy ogólna populacja kraju zmniejszy się o ok. 100 tys. osób. Imponujące. Widać, awans – i to istotny – na drabinie dochodów jest u nas możliwy.

Nie ufać statystykom?

Sceptyk powie: nie dajmy się zaślepić statystyce. Stara ustosunkowana „elita” wciąż trzyma się mocno. Czy bowiem twórca Getin Holding Leszek Czarnecki (22. miejsce na liście najbogatszych) nie podpisał zobowiązania do współpracy z SB jako TW „Ernest”? Podpisał.
Rotacje na liście najbogatszych mogą jednak nie oddawać pełnego obrazu rzeczywistości. Niektórzy biznesmeni przestali się na niej pojawiać, bo zwyczajnie wolą pozostawać w cieniu. Ponadto pojawili się na niej spadkobiercy ludzi poprzedniej nomenklatury. Udział odziedziczonego majątku wśród najbogatszych wzrósł przecież od 2002 r. z 2 proc. do prawie 25 proc. Ustawieni ojcowie ustawili swoje dzieci. Czy powiązań z komunistyczną władzą nie zarzucano ojcowi Jana Kulczyka Henrykowi? Zarzucano. Doktorowi Janowi zresztą także. Dzisiaj na liście najbogatszych jest zarówno była żona Jana (18. miejsce), jak i dwoje jego dzieci (oboje miejsce 3.). Nie zapominajmy też, powie sceptyk, o firmach polonijnych, których powoływanie umożliwił w 1976 r. Edward Gierek. Chodziło o to, by przedsiębiorczym Polakom żyjącym na emigracji umożliwić działalność w Polsce. Do końca lat 80. zarejestrowano prawie 800 takich firm, a przedsiębiorcy, którzy je rozkręcali, wciąż są u nas na świeczniku. Jest wśród nich np. Jerzy Starak (6. miejsce), udziałowiec Polpharmy, a za PRL Comindexu, jednej z największych firm polonijnych.
Czy wierzycie, że komuna pozwalała wszystkim polonusom działać swobodnie? Posłuchajcie znanej historyk Bernadetty Nitschke, która przypomina w jednej ze swych prac, że służby pozyskiwały „wielu tajnych współpracowników zatrudnionych w firmach polonijnych, poczynając od robotników niewykwalifikowanych po kadrę kierowniczą”. A więc wielu tych „biznesmenów” to byli donosiciele! I cynicy. Lata 80. były dla nich, pisze Nitschke, „okazją na szybki, często nielegalny zysk. Funkcjonowanie na granicy prawa, wykorzystywanie różnych form działalności korupcyjnej, nie było niczym dziwnym”.
Szukacie tajemnicy sukcesu biznesowego w gospodarce III RP? To związki z aparatem PRL. Szukacie symbolu tego sukcesu? Nie znajdziecie lepszego niż historia Aleksandra Gawronika. Był numerem jeden w pierwszej edycji listy „Wprost”. Przed 1989 r. działacz Związku Młodzieży Socjalistycznej, członek PZPR, w SB zatrudniony na etacie, a po 1989 r. magnat rynku ochroniarskiego, podatkowy prestidigitator, jeden z szefów oszukańczej spółki Art-B, w końcu skazany za wyłudzenia VAT.
Tyle nasz – być może pracujący w publicznej telewizji – sceptyk.

Zapach komuny

Polska transformacja ustrojowa nie była idealna? Zgoda. Prywatyzacja bywała złodziejska? To już wiadomo. Część uwłaszczonej nomenklatury przekazała majątek w spadku rodzinie? Jasne! Ale od tych faktów do tezy, że polską gospodarkę na trwale opanowały „elity” PRL droga daleka.
Narracja sceptyka, tak często spotykana w środowiskach krytycznych wobec polskiej transformacji, tylko pozornie trzyma się kupy. To zbitek faktów, mniej lub bardziej prawdopodobnych hipotez i zwykłych kalumnii. Najbardziej niebezpieczne w niej jest ukryte założenie, że każdy, kto zaczynał działalność biznesową przed 1989 r. i jest na świeczniku do dziś, musi być umoczony w niecne kontakty z socjalistyczną władzą. Uniemożliwia ono budowę społecznego zaufania do przedsiębiorców – jak tu ufać, skoro nie doszli do pieniędzy pomysłowością i pracą?
A jest przecież dokładnie odwrotnie, niż się sugeruje. Rozpoczęcie działalności przed 1989 r. i przetrwanie do 2018 r. może świadczyć raczej o... braku wsparcia ze strony układu, a rozpoczęcie jej przed 1989 r. i niedotrwanie do 2018 r. – o przynależności do niego. Dlaczego?
Pomińmy fakt wymierania pierwszego pokolenia przedsiębiorców – śmierć jest egalitarna.
Chodzi głównie o to, że w 2018 r. na rynku mamy od dawna międzynarodową konkurencję i rynkowe zasady gry. Powiązania z komunistyczną wierchuszką nie stanowią już przewagi konkurencyjnej. Liczą się realne zdolności i wiedza. Jeśli uwłaszczony dygnitarz ich nie ma, jego majątek topnieje. Nawet jednak jeśli je ma i nieźle sobie radzi, a majątek w końcu przekazuje dzieciom, to szansa, że te zrobią z nim coś produktywnego, jest znacznie mniejsza niż 100 proc.
Fortuny starego „układu” z czasem „się rozpływają”. Nietrwałe są też te majątki, które powstały dzięki politycznym znajomościom zawiązanym już po 1989 r. Łaska polityków na pstrym koniu jeździ. Przekonał się o tym chociażby Kazimierz Grabek, w 1992 r. drugi na liście najbogatszych Polaków. Koronę króla żelatyny, jak ochrzciły go swego czasu media (a w praktyce koronę rynkowego monopolisty), nałożyli mu politycy, wprowadzając korzystne dla jego żelatynowego imperium dopłaty, cła importowe, a w końcu zakaz importu. Mowa tu o okresie rządów Pawlaka, Oleksego, Cimoszewicza i Buzka. Politycy kolejnych ekip króla zdetronizowali, pozwalając bliżej się przyjrzeć jego działalności prokuraturze. Okazało się, że o ile Grabek-lobbysta był złowrogim geniuszem, to Grabek-biznesmen był partaczem bez intuicji.
Niestety, niemiły zapach, który towarzyszy historiom nieuczciwych biznesmenów (a było ich, przyznajmy, sporo) przenika także marynarki tych uczciwych. O tym z kolei wie Kazimierz Pazgan, dzisiaj 79. na liście najbogatszych. Biznes rozpoczynał jeszcze w latach 70. od prowadzenia kwiaciarni, potem miał fermę drobiu, która pod nazwą Konspol rozwinęła się w największe polskie przedsiębiorstwo tej branży (Konspol przejęty został wczesną jesienią br. przez Amerykański koncern Cargill). Cztery lata temu szef lokalnej Solidarności oskarżył Pazgana o współpracę z SB, mimo że krakowski oddział IPN oświadczył, że nie dysponuje dokumentami, które by to potwierdzały, i na przekór biografii Pazgana sugerującej, że jego ewentualne kontakty z komuną wiązały się raczej z zawałami niż przywilejami. Pierwszego dostał po tym, gdy sądecki fiskus nie zgodził się potraktować jego lokalnej firmy tak jak firm polonijnych. Drugiego, gdy urzędowo wstrzymano mu dostawy wieprzowiny, a trzeciego w wyniku nałożenia na Konspol domiaru podatkowego. Pazgan musiał mieć bardzo kiepskiego oficera prowadzącego. Nic mu, niedojda, nie załatwiał.
Istnieje jeszcze jedno fałszywe i bardziej nawet niebezpieczne założenie, wzmacniające społeczną nieufność wobec biznesu i osłabiające akceptację i podziw dla „burżuazyjnych cnót”, które – wedle teorii prof. Deirdre McCloskey z Uniwersytetu Harvarda – są głównym motorem skokowego rozwoju gospodarczego. To przekonanie, iż nie tylko starzy wyjadacze z listy najbogatszych są kolesiami systemu, ale też ci nowi mają z nim jakieś powiązania.

Skąd się wziął Wiedźmin?

Udział majątku osób rozpoczynających biznes przed 1989 r. w skumulowanym majątku 100 najbogatszych Polaków spadł od 2002 r. z niecałych 70 proc. do nieco ponad 30 proc. Na ich miejsce wskoczyły młokosy. Mowa tu zatem o sporej grupie nowobogackich.
Jednak teza, że te ok. 70 mniejszych i większych świeżynek ze ścisłej czołówki najbogatszych to pociotki współpracowników SB i krewni czy znajomi kolejnych ekip po 1989 r., jest tylko odrobinę mniej absurdalna niż np. twierdzenie, że za uszami mają wszyscy z tych mniej więcej 50–60 tys. ludzi, którzy rocznie wzmacniają szeregi zamożnych Polaków.
Wróćmy do badania Brzezińskiego i Sałach. Zauważają oni, że polscy bogacze nie działają raczej w branży zasobów naturalnych, tak lubianej przez oligarchów w postsowieckich krajach. Niemal połowa zajmuje się przemysłem i rolnictwem, ok. 20 proc. finansami, podobny jest udział tych zajmujących się handlem i usługami. 10 proc. najbogatszych działa zaś w sektorze nowych technologii. W Polsce majątki robi się więc tam, gdzie o „być albo nie być” danego biznesmena decydują raczej konsumenci niż jakikolwiek możliwy układ (póki rząd gwarantuje na rynku konkurencję i równe traktowanie). O przykłady łatwo. Nie należy do nich, co prawda, przebojowy 37-letni Piotr Szulczewski, „piątka” na liście „Wprost”, który majątek wart ok. 5,9 mld zł zdobył, tworząc aplikację zakupową Wish (na podstawie naszych preferencji wybiera ona optymalne dla nas sklepy internetowe). Chociaż urodził się w Polsce, to karierę robił w Kanadzie i USA. Na szczęście w branży IT majątek robią także Polacy z Polski. Najbardziej znanym przykładem są twórcy CD Projektu. Gra „Wiedźmin” dała zarobić Marcinowi Iwińskiemu i Adamowi Kicińskiemu w sumie niemal 4 mld zł. Zajmują 14. i 17. miejsce na liście najbogatszych. W 1989 r. obaj mieli po 15 lat, trudno więc posądzać ich o powiązania z PRL, nawet jeśli pierwszy biznes – dystrybucję gier na CD – rozpoczynali za pieniądze otrzymane w spadku (Iwiński sprzedał odziedziczoną działkę za 10 tys. dolarów). Podobnie jest w przypadku Tomasza Biernackiego, właściciela 5,2 mld zł i sieci sklepów Dino. W 1989 r. miał 16 lat, a jego rodzina pierwszą firmę (przetwórstwo mięsne) otworzyła dopiero w 1993 r. O miliard „biedniejszy” od Biernackiego jest Dariusz Miłek, twórca marki CCC. Zaczął w 1991 r. od... handlu na straganie. Najpierw w Lubinie sprzedawał rozłożone na „szczękach” buty, potem zajął się biznesem hurtowym (z niewielkim powodzeniem) i własna produkcja taniego obuwia zapewniła mu bogactwo. Dzisiaj na miejscu dawnego straganu stoi wybudowana przez niego galeria.
Do grona polskich self-made manów można zaliczyć także Krzysztofa Pawińskiego (53 lata, współtwórca Maspexu), 48-letniego Tomasza Czechowicza (inwestor, założyciel MCI Capital), 51-letniego Adama i 48-letniego Jerzego Krzanowskich (twórcy krośnieńskiego „Nowego Stylu”), a także – przy odrobinie chronologicznej życzliwości – Dariusza Dąbskiego (54-letni prezes Telewizji Puls, wrócił do Polski z emigracji w 1991 r. z kapitałem zarobionym na amerykańskim rynku hi-tech). Oni znajdują się na liście najbogatszych dzisiaj, ale nie zapominajmy o tych, którzy na niej bywali (np. o Rafale Brzosce, 41-letnim twórcy Inpostu), czy o tych, którzy na nią wkrótce wskoczą (jak 40-letni Michał Brański, udziałowiec Wirtualnej Polski). Większość z nich osiągnęła swój sukces bez znajomości i pomocy rządu. Mogliby wspólnie zakrzyknąć „Laissez faire! Pozwólcie działać!” niczym w 1681 r. M. Le Gendre, lider francuskich kupców, w odpowiedzi na zadane przez ministra finansów Francji Jean’a-Baptiste’a Colberte’a pytanie, jak państwo mogłoby im pomóc.
Osiągnięcia polskich nuworyszy to dowód, że w warunkach wolności Polacy całkiem dobrze sobie radzą sami, a zarazem wskazówka, że tej wolności powinno być więcej niż mniej.

Leseferyzm? Nie szkodzi!

Leseferyzm nie ma jednak, i to od dawna, najlepszej prasy. Nie tylko w Polsce, lecz na całym świecie kojarzony jest po pierwsze (zupełnie opacznie) z systemem, w którym króluje nieskończona kapitalistyczna chciwość i – po drugie (zupełnie wbrew faktom) – który nie rozwija się zgodnie z potencjałem tworzących go ludzi. Dlatego politycy chcą pomagać. Także w Polsce.
Idea przedsiębiorczego państwa, którą przesiąknięty jest Plan Morawieckiego, polega właśnie na przekonaniu, że rząd może efektywnie wspierać biznes w wykorzystywaniu potencjału. Najświeższy pomysł to ulga podatkowa na gry kulturowe mająca wesprzeć rozwój polskich producentów gier komputerowych. Tyle że sami ci producenci swoimi sukcesami udowodnili, że tej pomocy nie potrzebują. Co zresztą może wiedzieć o ich branży premier, który sam przyznał w trakcie tegorocznego forum ekonomicznego w Krynicy, że na pececie grał ostatnio w 1989 r.? Niewiele. Nie przeszkadza mu to budować system, w którym rząd przypomina stragan z łakociami dla najbardziej ustosunkowanych. Firmy, którym rząd zaoferuje pomoc, z chęcią ją przyjmą. Kto by nie przyjął, jak dają? To jednak krótkowzroczność.
Historycznie rzecz biorąc, geszefty robione z państwem miały często tragiczne finały. Po pierwsze, dla obywateli, którzy kończyli jako przymusowi „pożyczkodawcy” prywatnego kapitału. Po drugie, dla samych biznesmenów. Wspomniany Brzoska został administracyjnie wygryziony z rynku przesyłek sądowych, co niemal obróciło w pył jego firmę i przyczyniło się do zwolnienia 1,2 tys. osób. Roman Kluska, który rozwijając firmę komputerową (Optimus), korzystał z życzliwych interpretacji podatkowych, został w końcu oskarżony i aresztowany przez to samo państwo, które je formułowało i – co więcej – które samo zamawiało u niego sprzęt. To tylko najbardziej znane kazusy, a podobne historie można by mnożyć. Komplikowanie prawa (zwłaszcza podatkowego), które jest nieusuwalnym skutkiem wzrostu „pomocniczości” tudzież przedsiębiorczości państwa, szykuje tylko grunt pod kolejne.
Ranking Banku Światowego „Doing Business” w najnowszej edycji (2019) zdegradował Polskę z pozycji 27. na 33. właśnie z powodu złożoności systemu podatkowego – średnia liczba godzin potrzebnych do rozliczeń z fiskusem wzrosła np. z 260 do 334 rocznie! Jak to się ma do Konstytucji dla biznesu, która zdaniem rządu miała ułatwić życie przedsiębiorcom? Autorzy rankingu uznali najwyraźniej tę legislację za czczą retorykę. Ale pewnie nie wiedzą, o czym mówią albo kłamią...
Odwrót od kapitalizmu kolesiów może okazać się krótkotrwały. Klientelizm znów może się rozrosnąć. Zagrożenie to staje się realne także w związku z tym, że obecnie mamy do czynienia nie tylko z wstrzymaniem prywatyzacji, ale tendencją przeciwną: Skarb Państwa, a mamy należących doń spółek ok. 500, staje się właścicielem coraz większej części gospodarki. Niestety, skarb – wbrew naiwnej narracji – wcale nie jest „nasz”. Jest folwarkiem polityków, którzy zarządzanie nim powierzają często nie tym kompetentnym, lecz ustosunkowanym. To skuteczna i szybka droga do fortuny. Wystarczy przepracować rok w zarządzie KHGM, by stać się milionerem. Dlaczego nie pójdziemy śladem np. Szwecji, gdzie rząd jest właścicielem zaledwie 48 firm?
Jeśli politycy nie dadzą świętego spokoju gospodarce i naszym nowym przedsiębiorcom, jeśli nadal będą tworzyć pokusę wzajemnego korumpowania się, skrywaną pod szatą „pomocy”, bogacić się będą szybko tylko niektóre – te najbardziej oślizłe moralnie i oportunistyczne – jednostki. Ogólny wzrost PKB jednak spowolni. Zwykły Polak będzie biedniejszy. Badania na potwierdzenie takiej tezy opublikowali w 2014 r. prof. Jan Svejnar z Uniwersytetu Columbia i Sutirtha Bagchi z Uniwersytetu Villanova. Bazując na liście najbogatszych ludzi świata „Forbesa”, podzielili miliarderów na dwie grupy: niepowiązanych z polityką i kolesiów (w sumie znaleźli ich 154). Wpływ pierwszych na wzrost PKB był neutralny, drugich – negatywny. Wnioski są oczywiste.