Polska Agencja Prasowa: Pamięta pan, jak dowiedział się - 55 lat temu w PRL - że w Dallas zastrzelono prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy’ego?

Reklama

Lech Jęczmyk: Chyba z dziennika radiowego. Nie byłem specjalnie zaskoczony…

PAP: Doprawdy?

L.J.: Pracowałem wówczas bibliotece Instytutu Spraw Międzynarodowych – chyba już nawet byłem pełniącym obowiązki kierownika. Dyrektorem nie mogłem zostać ponieważ to było już nomenklaturowe stanowisko - trzeba było być członkiem PZPR, a ja nie byłem i nie chciałem być. Pracowała tam również pewna starsza pani, mocno starsza - podejrzewam że, wykorzystując II wojnę światową, dokonała jakichś kombinacji przy swojej metryce, bo na tak oko już od ładnych paru lat powinna być na emeryturze. Interesowała się tym, co dzisiaj się nazywa New Age, buddyzmem i podobnymi sprawami, i wszyscy się jej trochę bali. A ja – gdy tylko trafiłem do tej biblioteki - natychmiast się z nią zaprzyjaźniłem. I to ona któregoś dnia oznajmiła mi, że nad rodziną Kennedych ciąży klątwa i że będą ją spotykały nieszczęścia. Gdy więc dowiedziałem się, że zastrzelono w Dallas prezydenta Kennedy’ego, pomyślałem: "choroba, może niektórzy coś rzeczywiście wiedzą więcej". Dużo wcześniej przecież jego najstarszy brat Joseph i siostra Kathleen zginęli w katastrofach lotniczych, druga siostra, Rose, została potwornie okaleczona podczas lobotomii. A po Dallas zaczęły się sypać kolejne dramaty: zamach na Roberta, losy synów Johna i Roberta, i tak dalej… Ta rodzina ściągała na siebie nieszczęścia jak piorunochron.

PAP: Wróćmy do sytuacji w ówczesnej Polsce. Prasa, która wyrażała przecież oficjalne stanowisko władz PRL, pisała o zamordowanym prezydencie USA z żalem i sympatią…

L.J.: Komuniści zawsze woleli demokratów od republikanów w Białym Domu… Telewizja pokazała nawet uroczystości pogrzebowe, transmitowane za pośrednictwem satelity, co wówczas było techniczną nowością. Pozwolono poddanym opłakiwać amerykańskiego prezydenta.

Reklama

PAP: Jak w tej sytuacji zareagowali zwykli ludzie?

L.J.: Żalem i smutkiem… Warto przypomnieć, że rodzina Kennedych pochodziła z Irlandii i John był pierwszym katolikiem -lokatorem Białego Domu. Co było wówczas sporym wydarzeniem i – niejako automatycznie - zjednywało mu sympatię Polaków. Był obiektem bardzo życzliwego zainteresowania w Polsce, ponieważ wydostaliśmy się nieco spod panowania sowieckiego – to znaczy ze statusu kolonii przeszliśmy do roli kraju wasalnego. I zawsze bardzo lubiliśmy wszystko, co amerykańskie.

PAP: To chyba zaczęło się już wcześniej… Marek Hłasko wspominał w "Pięknych dwudziestoletnich", jak w 1952 roku Polacy tłumnie nawiedzali propagandową wystawę "Oto Ameryka", której celem było zohydzenie imperializmu Stanów Zjednoczonych. Prezentowano tam m.in. uzbrojenie zdobyte na Amerykanach podczas wojny koreańskiej – po to tylko, by na własne oczy zobaczyć coś, co zostało wyprodukowane za oceanem…

L.J.: To prawda… Pamiętam, jak w tym samym 1952 roku wrócił z olimpiady w Helsinkach nasz trener Mieczysław Długoborski i wszyscy pytali go najpierw o to, jak smakuje ta coca cola - obrzydzany przez komunistyczną propagandę imperialistyczny napój. A on, ku naszemu rozczarowaniu, mówił, że to nic takiego - gazowane i słodkie… Zachwyt Ameryką – zakazanym przez komunistów owocem - w latach 60. trwał nadal, trwa zresztą do teraz. Jeżeli chodzi o miłość do Stanów Zjednoczonych, wyprzedzają nas dzisiaj chyba tylko Filipiny. Natomiast reszta świata, cała Azja, jest usposobiona bardzo krytycznie. I chyba słusznie.

PAP: Słusznie?

L.J.: Współczesna Ameryka to wszechobecna poprawność polityczna i lewicowe, "postępowe" – nierzadko wręcz lewackie – uniwersytety. Owszem, Wojciech Cejrowski na przykład wciąż ją bardzo chwali, ale on tak naprawdę poznał fragmencik Stanów Zjednoczonych, który akurat się tak bardzo nie zmienił przez ostatnie pół wieku. Generalnie zmieniono skład ludnościowy. Specjalnie – myślę - wpuszczono masę ludzi z innych kultur, by jak się to ładnie mówi dziś "ubogacić", a praktycznie rozwodnić amerykańską tożsamość. Nawiasem mówiąc, w USA nigdy nie został ustanowiony język urzędowy. Kiedyś było zrozumiałe samo przez się, że to musi być angielski, ale nigdzie tego prawnie nie zapisano. Dlatego teraz policjant, zwłaszcza na Południu, musi mieć przy sobie taką książeczkę, w której ma w 40 językach zapisane formułki pouczeń i wezwań do zapłacenia mandatu.

Wracając do Kennedych – Amerykanie nazywali ich rodzinę Camelot, w nawiązaniu do legendarnego dworu króla Artura. To był w powszechnej świadomości drugi dwór – po angielskim – ważny na świecie i jako taki działał na wyobraźnię. Ludzie lubili dowiadywać się, co się dzieje na dworach panujących, przejmować się tym, plotkować. A było o czym: John Fitzgerald został poważnie ranny w czasie wojny, miał uszkodzony kręgosłup, cierpiał na nieustający ból uśmierzany środkami, których efektem ubocznym była nadpobudliwość seksualna. Jak policzono, służby specjalne dostarczyły mu w trakcie prezydentury około setki panienek. Jedną z nich była Marylin Monroe.

PAP: Ale czy w ówczesnej Polsce była to wiedza powszechna, ogólnie dostępna?… Prasa bulwarowa w rodzaju "Expressu wieczornego” nie była jeszcze tak brukowa jak dziś – musiała być ideologiczna, dydaktyczna. I była cenzurowana…

L.J.: Rzeczywiście bardziej się domyślano niż pisano. Można było usłyszeć w radio, jak Monroe śpiewa „Happy Birthday, Mr. President!” głosem przesyconym erotyzmem. Tym silniejsze było oddziaływanie plotek, które odróżniały barwny świat Zachodu, od siermiężnej szarzyzny bloku wschodniego, gdzie nie publikowano nic o prywatnym życiu władców. Bo niusów o romansach Chruszczowa czy Gomułki sobie nie przypominam. No, może jeden Cyrankiewicz – długoletni peerelowski premier - był wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Takie plotki są naturalną, społeczną potrzebą – m.in. dzięki nim sympatia do Kennedy’ego była większa niż np. do Władysława Gomułki, który w odróżnieniu od prezydenta USA bardziej niż filmowego amanta przypominał gnoma. Żony też nie miał pięknej. Kennedy, który był prezydentem niespełna trzy lata, stanowił też swoisty powiew świeżości, dowód na to, że zmiany są potrzebne i możliwe. Co w Peerelu, gdzie Gomułka panował już - mówimy o jesieni 1963 roku - siedem lat, a Cyrankiewicz był premierem od 16, miało dla zwykłych ludzi spore znaczenie. Dawało cień nadziei na zmiany.

PAP: "Ale niestety nastrojów mas i opinii publicznej nie kształtują tylko poważne gazety i odpowiedzialni politycy. Kształtują ją w dużej mierze hałaśliwe i agresywne bulwarówki, pozbawieni skrupułów demagodzy i inne media" – napisał wówczas w tekście "Celnie strzelają w stanie Teksas" Karol Małcużyński, pryncypialnie piętnując próby powiązania domniemanego zabójcy, Lee Oswalda ze Związkiem Sowieckim i kubańskim komunistycznym dyktatorem Fidelem Castro. Daniel Passent i Marian Turski w opracowaniu okolicznościowej ankiety cytują jako "nieliczny, drastyczny" głos 25-letniej ekonomistki: "Tych wszystkich ważniejszych w Dallas pozamykać, bo to jedna klika. Resztę mieszkańców rodzinami wysiedlić do innych miast". Przytaczają również "bardzo istotną uwagę natury ideologicznej" wypowiedzianą przez technika z kopalni Ziemowit: "Otworzyć szeroko oczy na fakt, że faszyzm i reakcja to nie wymysł komunistów ale realne niebezpieczeństwo dla porządku społecznego i pokoju światowego"…

L.J.: Osądzanie Teksasu jako "gniazda reakcjonistów i faszystów" było w Peerelu – trawestując tytuł Małcużyńskiego – strzałem niecelnym. Zamachowcy mogli przecież do Dallas przyjechać z drugiego końca Stanów. Ponadto w Polsce akurat Teksas kojarzył się nie tyle z "faszystami", co z bardzo wówczas popularnymi westernami, czyli klasycznymi opowieściami o walce dobra ze złem, o pionierskim cywilizowaniu Dzikiego Zachodu. Nawiasem mówiąc, występujący w tych westernach kowboje byli zawsze biali, co – jak się później okazało – nie miało wiele wspólnego z prawdą historyczną. Wypas bydła był w rzeczywistości ciężką, niewdzięczną pracą, do której zatrudniano Murzynów.

PAP: Chciał pan powiedzieć "Afroamerykanów"?

L.J.: Wcale nie chciałem. Według Słownika Języka Polskiego słowo "Murzyn" ma charakter neutralny, nie jest w żaden sposób nacechowane pogardą. Niestety, poprawność polityczna celuje w robieniu ludziom wody z mózgów. W każdym razie w ówczesnych westernach Murzyni nie występowali nawet w rolach "czarnych charakterów".

PAP: Wracając jeszcze do okresu tuż po zamachu w Dallas. W warszawskiej ambasadzie Stanów Zjednoczonych wyłożono księgę kondolencyjną, do której wpisali się - jak podała prasa - nie tylko premier Józef Cyrankiewicz i przewodniczący rady państwa Aleksander Zawadzki - lecz także zwykli obywatele. Ta wzmianka kłóci się ze wspomnieniami wielu ludzi, którzy po seansach filmowych urządzanych przez tę ambasadę bywali zgarniani do komisariatu milicji na Wilczej, by wytłumaczyć się, dlaczego poszli do na seans do wrażej placówki dyplomatycznej zamiast do kina Luna…

L.J.: Jak już powiedziałem, dozwolono opłakiwać prezydenta Kennedy’ego. Z moich doświadczeń zresztą wynika, że te "zgarniania" przez milicję zdarzały się raczej w latach 80. - w stanie wojennym i powojennym. Zresztą akurat w tym czasie zadzwonił do mnie jakiś esbek, by powiedzieć, że uważają mnie za wybitnego tłumacza amerykańskiej literatury, w związku z czym zakaz odwiedzania ambasady USA mnie nie dotyczy. Wcześniej takie restrykcje były rzadkością. Pamiętam spotkanie, w latach 70. właśnie w bibliotece ambasady z Frederikiem Pohlem. Był zachwycony i dał temu wyraz, że na spotkanie z pisarzem SF przyszli normalni ludzie i zadawali normalne pytania, bo - jak się poskarżył - w Stanach spotkania autorskie twórców tego gatunku gromadziły zwykle wyłącznie jakichś dziwaków - mocno otyłych wariatów. I kiedy skończył tę swoją przemowę, podszedł doń jakiś facet w płaszczu i konfidencjonalnym szeptem oznajmił: "wszyscy musimy się izolować". Po czym rozchylił poły, ukazując tors ciasno opleciony miedzianym drutem.

PAP: W peerelowskiej prasie pojawiły się też natychmiast opinie krytykujące sposób prowadzenia śledztwa w sprawie zamachu…

L. J.: Z tym akurat bym się zgodził. Uważam, że od początku zacierano ślady. Ale według mnie nie robili tego żadni "reakcjoniści" ani "faszyści". Hipotez na temat zamachu jest dużo, ale do mnie przemawia najbardziej jedna – zgodna z powiedzeniem, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Kennedy zadarł z Fed - Systemem Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych, który był emitentem dolarów. 4 czerwca 1963 r. wydał dekret numer 11110. Zgodnie z nim departament skarbu miał wypuścić banknoty na kwotę mającą pokrycie w posiadanym przez USA srebrze. Tylko taki papier mógł być środkiem płatniczym. Odbierał Rezerwie Federalnej prawo do emitowania "pustego" pieniądza, bez realnej wartości. Chodziło też o to, by nie zadłużać państwa w Fed, który w istocie był konsorcjum prywatnych banków, i nie płacić odsetek. I departament skarbu wydrukował 4,3 miliarda dolarów – po raz pierwszy od pół wieku z pominięciem Fed. Później podobny numer chciał wykonać Ronald Reagan. Jak wiemy został ostrzeżony, to znaczy postrzelony w nieudanym zamachu.

Shutterstock

PAP: Ale to przecież jest spiskowa teoria dziejów!…

L.J.: Tak. Jestem jej zdecydowanym zwolennikiem.

PAP: Publiczne przytaczanie takich hipotez nie jest kompromitujące?…

L.J.: Wiem, wiem, nie wypada… Znów odzywa się polityczna poprawność, która jest niczym innym jak cenzurą myśli. A myślenie naprawdę nie boli. Nawet pobieżnie śledząc historię - i przy okazji myśląc - można łatwo dojść do wniosku, że więcej dziejowych zakrętów, przewrotów itp. jest wynikiem tajnych porozumień, spisków właśnie. Zdecydowanie mniej jakichkolwiek konkretnych i trwałych następstw przyniosły oficjalnie, w świetle mediów, podpisywane traktaty. Weźmy choćby na przykład pakt Ribbentrop-Mołotow, którego oficjalne upowszechnione natychmiast zapisy głosiły o nieagresji pomiędzy Niemcami a Związkiem Sowieckim - wytrzymały niecałe dwa lata. Natomiast skutki towarzyszącego mu tajnego protokołu odczuwamy praktycznie do dzisiaj. Oczywiście w interesie spiskujących - tego również nietrudno się domyślić - jest zachowanie spisku w tajemnicy - dlatego podejmują działania obronne, wyszydzające; starają się ośmieszyć i skompromitować właśnie, tych co coś podejrzewają, czegoś się domyślają - nie kupują propagandy.

PAP: Skoro już doszliśmy do działań tajnych - podobno Kurt Vonnegut był pod wielkim wrażeniem, kiedy zobaczył swoją powieść "Matka noc" w pańskim przekładzie wydaną w PRL nielegalnie przez podziemne wydawnictwo Krąg?

L.J.: Spodobało mu się to. Niewątpliwie. Wiąże się z tym zabawna anegdota, ponieważ on wcześniej odstąpił prawa do tego wydania za symboliczną złotówkę. Krąg, chociaż działał w podziemiu, przestrzegał praw autorskich i wystąpił do niego o zgodę na publikację. Kurt zapomniał jednak, że ma agenta, któremu powinien odpalić 10 procent uzyskanej kwoty. Napisał więc do niego, że przeprasza, ale chwilowo nie ma 10 groszy, by opłacić jego honorarium. Przyjechał później do Polski na polecenie Amnesty International, by zorientować się w sytuacji polskich pisarzy. Udzielił wywiadów podziemnemu pismu "Solidarność" i jawnie wychodzącemu miesięcznikowi michalitów "Powściągliwość i praca", a reżimowe pisma pogonił. Początkowo starał się być rzeczywiście powściągliwy, ale szybko uległ urokowi nocnych rozmów Polaków, i w końcu mieliśmy problem, jak jego kompletnie nieprzytomne dwa metry długości zapakować do malucha, by go odwieźć na kwaterę. Większymi pojazdami nikt wówczas nie dysponował.

PAP: W internecie można znaleźć maszynopis listu, który w 1960 r. Kurt Vonnegut wysłał do senatora Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Oferował mu swoje pijarowe usługi w kampanii wyborczej reklamując się tekstem "piszę całkiem nieźle" (On Occasion, I Write Pretty Well)…

L.J.: Z tego co wiem, do ich współpracy nie doszło. Może szkoda, choć wątpię, czy zmieniłoby to bieg historii.

Rozmawiał Paweł Tomczyk (PAP)