Wspomaganie ludzi, którzy opiekują się niepełnosprawnymi, czy też samych niepełnosprawnych, nie wydawało się inwestycją, lecz kosztem. A gotowości do ich ponoszenia brakowało zarówno wśród elity politycznej, jak i publicystycznej. Oraz brakowało w samym narodzie. Ani katolicyzm otwarty, ani zamknięty, ani głęboki humanizm, ani Solidarność nie wygrały z przekonaniem, że wydatki nieinwestycyjne są ubogim krewnym wydatków inwestycyjnych. Opiekunowie dorosłych niepełnosprawnych wypadli wszystkim z głowy…

Reklama
To prawda, że w latach 90. było ciężko. Bardzo ważną linią podziału był wówczas rozróżnienie na tych, którzy podjęli trud i ryzyko bycie zaradnymi, oraz na tych, którzy tkwili w marazmie. Dzisiaj zaczyna być popularne piętrzenie oskarżeń wobec ekipy pierwszych lat niepodległości: że głucha na potrzeby ludzi, że ślepa na działania cwaniaków kręcących transformacyjne lody, że doktrynerska, że głupia. Tak tworzy się mit, bo w rzeczywistości ówczesna ekipa mogła bardzo łatwo wrzucić Polskę w koleiny państwa postkomunistycznego, a tylko z wielkim trudem mogła wprowadzić w koleiny państwa okołokapitalistycznego, odwołując się do wizji sukcesu zaradnych i pędzących do roboty. Na szczęście wybrała tę drugą drogę.
Trafniej będzie zapytać, dlaczego Polacy w XXI w. nie przypomnieli sobie o tych, którzy w latach 90. żadnego wyboru nie dostali. Opiekunowie niepełnosprawnych nie wybierali, czy energicznie partycypować w wolnorynkowej przedsiębiorczości czy stać z boku. Życie podjęło za nich tę decyzję. Obowiązkiem tych, którym udało się odnaleźć w III RP, było wtedy otrzeźwienie. I zrozumienie, że naprawdę istnieją ofiary transformacji, że to górnolotne określenie nie jest tylko propagandowym skrótem przeciwników zaradnej Polski.