Mój tekst miał być zachętą dla aktywnych polityczne ludzi, którym nie po drodze z ortodoksyjnym przedkryzysowym liberalizmem: zainteresujcie się MMT, zanim zrobi to ktoś inny. Bo znów będzie płacz i zgrzytanie zębów, że ktoś zabiera zwolennikom postępu najsmakowitsze kąski (jak np. PiS testujący bezwarunkowy dochód podstawowy w wersji 500+).
Nie jest tajemnicą, że w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych MMT od dawna jest już obiektem zainteresowania ekonomistów kojarzonych z buntem przeciw neoliberalizmowi. Kilka dni temu swoim czytelnikom MMT przybliżył Brad DeLong z Uniwersytetu w Berkeley, jeden z największych lewaków w amerykańskiej blogosferze ekonomicznej.
DeLong przypomniał przede wszystkim, że MMT nie została wymyślona przez wciąż działającego na Wall Street szalonego finansistę Warrena Moslera. Bo pierwszym, który o nowym podejściu do polityki monetarnej wspominał, był ekonomista postkeynesowski Abba Lerner – a działo się to już w latach 40. XX w. – który nazwał swoją teorię finansami funkcjonalnymi. Lerner pisał, że w ostatecznym rozrachunku chodzi o to, żeby gospodarka się kręciła – a więc wydatki, produkcja oraz zarobki muszą ze sobą „współdziałać”, najlepiej zapewniając przy tym pełne zatrudnienie. Bo wtedy obywa się bez wstrząsów i dramatów społecznych. Głównym zadaniem rządu jest, by to „współdziałanie” zagwarantować. Jeśli zawiedzie i np. pozwoli na zbyt duży spadek produkcji albo zbyt niskie pensje, to działanie mechanizmu ulegnie zakłóceniu. Pojawią się kolejne fale recesji, napięć społecznych i wojen. Zachód miał całe pierwsze półwiecze XX stulecia, żeby sobie tę naukę przyswoić.
Dlatego celem rządu nie jest równoważenie finansów publicznych. Bo cóż z tego, że wydatki będą trzymane w ryzach, skoro doprowadzi to do spadku produkcji, dochodów, wydatków i zatrudnienia. Słowem: oddali nas od gospodarczego optimum. Stanu, w którym wszyscy (biedni i bogaci, zaradni i lenie patentowane) będą mogli jakoś po ludzku funkcjonować. To właśnie po to rządy mają (miały?) mechanizmy takie jak polityka fiskalna czy monetarna, żeby cykl koniunkturalny łagodzić.
To keynesizm w czystej postaci. Ale również podstawowe założenie finansów funkcjonalnych, owego protoplasty MMT. Rząd prowadzi politykę fiskalną (podatki) nie po to, żeby zbierać z rynku pieniądze, które będzie mógł wydać. Tylko raczej rząd używa podatków do tego, by ściągać z rynku nadmierną podaż pieniądza (gdy inflacja zbyt wysoka) lub odwrotnie – pompuje pieniądz, gdy pracy jest zbyt mało. A wydatki publiczne? Lerner i jego następcy dowodzą, że to nie powinien być żaden problem. Bo przecież po to rząd jest rządem, by pieniądze produkował. Tyle, ile mu potrzeba. W końcu ma monopol na ich emisję. Nikt inny.
Oczywiście, że MMT nie jest propozycją pozbawioną wad i ryzyka. DeLong nawet je w tekście wymienia (najważniejszy jest taki, że jak rząd jest słaby, to może mu MMT wymknąć się spod kontroli). Ale istotna jest też alternatywa. Jeśli ma nią być niszcząca społeczeństwa od środka polityka „równoważenia budżetu choćby nie wiem co”, która dominuje od kryzysu 2008 r., to MMT przynajmniej jest rozwiązaniem o niebo mniej niebezpiecznym. I dlatego nie należy się go bać.
Istotna dla nas powinna być alternatywa. Jeśli ma nią być niszcząca społeczeństwa od środka polityka równoważenia budżetu, to nowoczesna polityka monetarna przynajmniej jest rozwiązaniem o niebo mniej niebezpiecznym.