Udzielenie w tej kwestii przez Instytut Pamięci Narodowej wsparcia środowiskom narodowym należałoby nazwać "moralnym rozbrajaniem" Polski. Czyli przekreślaniem tych atutów, jakie daje heroiczna postawa naszych bohaterów podczas II wojny światowej oraz zaraz po niej.
Ale zacznijmy od początku. Historia jest jednym z całej gamy narzędzi używanych przez dojrzałe państwa do prowadzenia polityki zagranicznej. Choć dba się, żeby ten fakt pozostawał trudno zauważalny. Zgodnie z trafną radą kanclerza Bismarcka, iż im zwykli obywatele mniej wiedzą o tym, jak naprawdę robi się kiełbasy oraz politykę "tym lepiej w nocy śpią". Instrumentalne traktowanie historii po to, żeby wpływać na teraźniejszość, nie jest wynalazkiem naszych czasów, lecz zjawiskiem starym jak cywilizacja. Jedynie zestaw używanych narzędzi staje się coraz bardziej rozbudowany i złożony, służąc przy tym osiąganiu wciąż tych samych celów.
Sukces odnosi się wówczas, gdy nasza narracja historyczna zostaje przyjęta w innych państwach jako obowiązująca i prawdziwa. Kiedy nasi bohaterowie stają się postaciami uniwersalnymi, stawianymi za wzór w innych krajach, a najbardziej znane są te epizody z przeszłości, którymi chcemy się chlubić. Właściwie użyta historia daje państwu kapitał moralny, bardzo przydatny na arenie międzynarodowej.
Przykładem najbliższym Polsce, a zarazem wręcz wzorcowym, są Niemcy. Ich sytuacja po II wojnie światowej zdawała się beznadziejna. Byli pokonaną nacją, która w sposób karny i wzorcowo zorganizowany wymordowała lub zabiła na polach bitew kilkadziesiąt milionów przedstawicieli innych nacji. Zaraz po wojnie przytłaczająca większość mieszkańców Europy miała masę osobistych powodów, by Niemców szczerze nienawidzić. Jednak nie ma sytuacji bez wyjścia. Należy tylko potrafić konsekwentnie do niego dążyć.
Kanclerz RFN Konrad Adenauer zaczął od pojednania z Żydami. Co okazało się wcale nie takie trudne, bo otoczony przez wrogów Izrael bardzo potrzebował funduszy, broni, miejsc do szkolenia żołnierzy i doświadczonych wykładowców, którzy kształciliby kadrę oficerską żydowskiej armii. Wszystko to Izrael od Adenauera dostał w zamian za stopniowe odpuszczanie zbrodni z przeszłości. Jednocześnie zachodnioniemieckie państwo, im więcej czasu upływało od II wojny światowej, tym mocniej biło się w piersi, potępiając zbrodnie … nazistów. Promując przy tym postacie, wyłamujące się ze stereotypowego obrazu III Rzeszy. Narodowymi bohaterami uczyniono marginalną grupkę opozycjonistów z Kreisauer Kreis (Krągu z Krzyżowej), działającego w norweskim ruchu oporu, późniejszego kanclerza Willy Brandta, czy próbującego zgładzić Hitlera płk Clausa von Stauffenberga. Jak na osiemdziesięciomilionowy naród grono pozytywnych postaci nie było liczne, ale nie liczebność jest ważna, lecz siła promocji.
Politykę historyczną buduje się latami w oparciu o instytucje i długofalowe programy. Państwo nie ingeruje w badania historyczne, zapewniając uczonym oraz uczelniom fundusze, a także pełną swobodę. Powstałe dzięki temu upstrzone tysiącami przypisów książki, poza specjalistami, czytają od deski do deski nieliczni pasjonaci. Ważniejsze jest wybranie z nich ustaleń lub odkryć, które są prawdziwe, a jednocześnie warte rozpropagowania. Grunt, żeby w pozytywnym świetle przedstawiały przedstawicieli danej nacji lub ich czyny. Samo promowanie "pozytywnej wizji przeszłości" wymaga zbudowania sieci fundacji i instytucji kultury, finansowanych zarówno z państwowej kiesy, jaki i przez wielkie koncerny ściśle kooperujące z rządem.
To owe instytucje inicjują w innych krajach wydarzenia kulturalne, pokazy filmowe, naukowe konferencje, a przede wszystkim oferują granty. I znów nie jest to nowe odkrycie, lecz metoda stara jak świat. Gdy się coś daje, nie żądając wprost niczego w zamian, buduje się poczucie wdzięczności. Dzięki temu łatwiej tworząc więzy z przedstawicielami innych nacji. Korzystający z grantów: naukowcy, dziennikarze, pisarze, filmowcy, etc., a także całe instytucje, łaskawszym okiem patrzą na swego dobroczyńcę.
Gdy do tego dorzuci się prywatne kontakty i przyjaźnie, powstałe podczas pobytu w kraju grantodawców, wówczas przeszłość zaczyna zmieniać swój bieg. Nowe pokolenie liderów opinii z kraju otoczonego polityką miłości, chętniej pamięta o historiach, które łączą, a nie dzielą, odwołuje się do pozytywnych postaci z przeszłości, rzadziej nawiązuje do trudnych tematów. Generalnie zaczyna przejmować narrację drugiej strony. I oto właśnie chodzi. Kolejne płaszczyzny ze wspólną narracją budują wspólną politykę zagraniczną.
To było znakomicie widać w apogeum rządów Donalda Tuska, gdy w 2011 r. szef MSZ Radosław Sikorski apelował w Berlinie, by Niemcy miały odwagę przejąć odpowiedzialność za całą Unię Europejską oraz jej losy. Kanclerz Merkel samej niezręcznie było mówić takie rzeczy wprost. Przejmowanie władzy przez PiS w 2015 r. pełne było pretensji do Niemców o to, że prowadzą skuteczną politykę historyczną (a powinny działać na własną szkodę). Po czym po raz pierwszy od 1989 r. zapowiedziano, iż Polska będzie miała własną. Nic nie stało na przeszkodzie, by ją zacząć. Podstawowe narzędzie, jakim są pieniądze łatwo znaleziono.
Roczny budżet IPN to ok. 350 mln zł, a na konta Polskiej Fundacji Narodowej spółki Skarbu Państwa przelały ponad 240 mln zł. Jest jeszcze kilka innych instytucji, dysponujących własnymi środkami z MSZ i Ministerstwem Kultury na czele. Nie brakuje też bezcennego aktywa, które tworzą godne szacunku postacie historyczne z czasów II wojny światowej i tych późniejszych. Polska może chwalić się naprawdę ogromną rzesza bohaterów bez skazy, którzy ryzykowali lub oddali życie nie tylko za ojczyznę, ale też uniwersalne wartości. Żaden z nich nie uczestniczył w mordowaniu kobiet i dzieci. Poświecenie własnego życia daje olbrzymią siłę moralną oraz powód do dumy dla kolejnych pokoleń.
Taki kapitał trzeba jednak umieć zainwestować, tworząc systemy grantów, instytucje i programy promujące pozytywny przekaz o polskiej przeszłość. Następnie za ich pomocą pozyskiwać liderów opinii w tych krajach, na których politykę Warszawa chciałaby posiadać w przyszłości wpływ.
Tymczasem ostatnie trzy lata są twórczym rozwinięciem jednej z ulubionych dykteryjek Stefana Kisielewskiego, lubiącego mawiać: "jedni grają w szachy, a drudzy w dupniaka". Znakomity felietonista używał tego porównania, kiedy jedna strona usiłowała trzymać się reguł a druga, na zbicie własnej figury, odpowiadała wywróceniem szachownicy i wymierzeniem siarczystego kopniaka, w miejsce gdzie kończyły się plecy oponenta.
Uwspółcześniona wersja "dupniaka", czyli polska polityka historyczna, prezentuje się zabawniej. Nasza strona siada do szachownicy z silniejszym przeciwnikiem, następnie po dwóch ruchach wywala wszystkie figury i pokazuje język. W odpowiedzi dostaje prawym prostym w szczękę i spektakularnie nakrywa się nogami.
Najbardziej widowiskowe "nakrycie nogami" miało miejsce, niedługo po uchwaleniu sławetnej nowelizacji ustawy o IPN. Kto miał choć trochę oleju w głowie ostrzegał rząd i posłów PiS, że będzie bolało. Łupnięcie w szczękę faktycznie było potężne. Polska wstała, wypluła kilka zębów, przeprosiła za wygłupianie się i niczego nie nauczyła. Zaś osoby, na których spoczywa odpowiedzialność za kierowanie instytucjami, prowadzącymi jakoby politykę historyczną, konsekwentnie dążą do powtórek z rozrywki.
Acz w przypadku komunikatu IPN z dnia 11 marca, podważającego wcześniejsze ustalenia śledztwa w sprawie zamordowania 79 cywili przez żołnierzy 3. Wileńskiej Brygady NZW, łupnięcia nie będzie. Szefostwu IPN należą się gorące podziękowania ze wszystkich ościennych stolic. Nie nadejdą jedynie dlatego, że z polityką historyczną nie należy się afiszować.
Pierwszy za wybielanie "Burego" depeszę gratulacyjną prezesowi Szarkowi winien wysłać przewodniczący Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej Wołodymyr Wjatrowycz, od lat pracujący nad pomniejszaniem zbrodni popełnionych na Polakach przez UPA. Zwłaszcza spodobać powinien się mu fragment z komunikatu IPN mówiący, że: "śmierć kobiet i dzieci, która bez wątpienia kładzie się cieniem na działalności tak samego «Burego», jak i jego podkomendnych, nie była przez tego dowódcę zamierzona". W tym miejscu Wjatrowycz mógłby znaczyć, że przecież i na Wołyniu dowódcy sotni UPA niczego nie byli winni. Wystarczyło, że któryś oddalił się na papierosa do lasu, a podkomendni znów palili jakąś polską wioskę. "Wina «Burego» polega w tym zakresie na stworzeniu sytuacji, nad którą nie był w stanie zapanować" – orzeka IPN. "No i naszym też to się zdarzało" – mógłby dodać ukraiński IPN.
Gratulacje z Mińska od prezydenta Łukaszenki powinny dotyczyć uwiarygodnienia antypolskiej propagandy, nasilającej się zawsze w momentach, gdy słabła władza prezydenta Białorusi.
Litwini mogą dziękować za zrozumienie, bo od lat mają kłopot ze swoimi strzelcami ponarskimi. Wprawdzie na masową skalę mordowali oni Żydów i Polaków, no ale przecież byli prawdziwymi patriotami.
Za to Berlin nic nie musi wysyłać. Tam od dawna potępia się wszystkich zbrodniarzy wojennych, twardo i konsekwentnie. Jeśli Polacy chcą sobie promować "Burego" zamiast: Pileckiego, Karskiego, Dekutowskiego "Zapory", Piwnika "Ponurego" i ogromnego grona postaci, którzy nigdy nie zbrudzili sobie rąk krwią niewinnych ofiar, to po prostu nie należy im w tym przeszkadzać. Niech sami moralnie się pogrążą i rozbroją. Polityka historyczna kraju, który bierze sobie na sztandary osoby kojarzone z ludobójstwem nigdy nie będzie skuteczna. Zwłaszcza, jeśli popełnionym zbrodni nijak nie da się zaprzeczyć.