Choć przecież będzie to wciąż ten sam prezydent, który ani na jotę nie zmieni swoich priorytetów. Sprowadzają się one do pomysłów takiego przebudowania Unii Europejskiej, by Francja w końcu przełamała trawiący ją uwiąd gospodarczy, jednocześnie odzyskując mocarstwową pozycję na niwie politycznej. Przy okazji czyniąc tak z Macrona kluczowego przywódcę w UE.

Reklama

Jednym ze środków wiodących do celu, było uczynienie z rządu Prawa i Sprawiedliwości ulubionego „chłopca do bicia”. Dzięki znalezieniu sobie skłóconego z Niemcami wroga, do tego jeszcze osamotnionego w UE (czyli prawie bezbronnego), Macron walcząc z nim, mógł promować gospodarczy protekcjonizm. Tak chroniąc francuski przemysł i usługi (przede wszystkim firmy transportowe), a jednocześnie zacieśniać relacje z Berlinem. Francuski przywódca stał się wówczas dla liberalnych mediów w Polsce niedoścignionym wzorem. Okrzykom, że czas na nadejście „polskiego Macrona” nie było końca. Co pogłębiało nienawiść do „zarozumiałego żabojada” u wszystkich osób, utożsamiających się z obozem władzy. Tym boleśniejsze okaże się zapewne rozczarowanie opozycji, kiedy prezydent Francji w końcu przyjedzie. Macron raczej nie będzie miał wówczas głowy do dopieszczania swych sympatyków nad Wisłą, jeśli nie służy to interesowi Francji. Zwłaszcza, gdy sytuacja ulega diametralnej zmianie.

Wszelkie kluczowe reformy, jakie prezydent usiłował forsować w UE zderzają się z oporem Berlina. Na początku było to miękkie „nein”, wypowiadane w bardzo sympatyczny sposób przez kanclerz Angelę Merkel. Jej następczyni na stanowisku szefowej CDU, Annegret Kramp-Karrenbauer, nie jest już tak uprzejmą osobą. Gdy Macron w artykule, przedrukowanym przez rozliczne gazety wysunął postulat „renesansu idei europejskiej” za sprawą przekształcenia UE wedle jego wizji, przewodnicząca Kramp-Karrenbauer szybko pozbawiła go złudzeń. Wprawdzie, na łamach tygodnika „Welt am Sonntag” poparła ideę „renesansu”, lecz twardo odrzuciła kluczowe dla Francji postulaty dotyczące: centralizacji, protekcjonizmu gospodarczego oraz „kolektywizacji długów”, tak by te francuskie stały się ogólnoeuropejskimi.

Zderzenie z niemiecką ścianą to dla Paryża fatalna sprawa, bo Francja sukcesywnie słabnie. Wprawdzie wygląda na to, że Macorn przetrwa bunt „żółtych kamizelek”, bo zdominowanie protestów przez lewackie bojówki stanowi znakomity pretekst, by przeprowadzić brutalną pacyfikację. Zaś oddziały policyjnej prewencji CRS, gdy wchodzą do akcji, to nie mają głowy do przestrzegania jakichkolwiek praw człowieka i obywatela. Jednak prognozy ekonomiczne mówią, że francuska gospodarka będzie znów balansować na krawędzi recesji. Tlący się bunt społeczny może więc wybuchnąć za jakiś czas z nową siłą. Na to wskazuje m.in. sondaż, przeprowadzony pod koniec lutego w największych krajach UE przez pracownię IFOP. Jak z niego wynika, aż 39 proc. Francuzów marzy się rewolucja, bo tylko w niej upatrują nadziei, iż może coś się zmienić dla nich na lepsze. Jest to europejski rekord. Drudzy w rewolucyjnym rankingu Włosi, jedynie w 28 proc. marzą o rebelii. Zadłużona, rozdzierana konfliktami wewnętrznymi, biedniejąca Francja musi szukać sobie sojusznika, zdolnego wesprzeć ją w relacjach z Berlinem. Inaczej w końcu straci pozycję samodzielnego gracza.

Tyle tylko, że w krajach starej Unii wszyscy potencjalni partnerzy wcale nie mają się lepiej. Dawna sojuszniczka z czasów dwóch wojen światowych, Wielka Brytania, sprawia wrażenie państwa, które utraciło zdolność prowadzenia racjonalnych działań. Jej elity polityczne tak sparaliżowała świadomość, że brexit musi zaboleć, iż nie potrafią zdecydować, co z tym począć. Jeśli wyjście z Unii przyniesie obywatelom zbyt bolesne konsekwencje, to ze sceny politycznej zostaną zmieceni kluczowi liderzy zarówno Partii Konserwatywnej, jak i laburzystów. Gdyby ból okazał się naprawdę dotkliwy, to odejdą wraz z całymi stronnictwami. Nikt dziś nie przewidzi, kto za rok będzie mieszkał w budynku przy Downing Street 10. Zresztą, wtedy dla Macrona może to już nie mieć większego znaczenia, bo Wielka Brytania traci zupełnie wpływ na układy sił wewnątrz Unii.

Sytuacja Hiszpanii nie wygląda dużo lepiej. Mniejszościowy rząd socjalisty Pedro Sancheza został zakładnikiem katalońskich separatystów, domagających się zgody na nowe referendum w sprawie niepodległości Katalonii. To wymusiło przedterminowe wybory, rozpisane na koniec kwietnia. Po nich Hiszpania znów może znaleźć się na krawędzi rozpadu.

Nieco stabilniej prezentują się Włochy, bo populistyczny rząd Ruchu Pięciu Gwiazd i Ligi Północnej trzyma się mocno. W odwrotności do włoskiej gospodarki, sprawiającej wrażenie, iż od wejścia do strefy euro powoli kona. Włoskie PKB jest mniejsze o ponad 2 proc. niż dziesięć lat temu, a kraj znów pogrąża się w recesji. Na to nakłada się rosnący dług publiczny, wynoszący już ponad 132 proc. w relacji do Produktu Krajowego Brutto (jest ponad dwukrotnie wyższy niż kryteria pozwalające na obecność w Unii Walutowej), oraz sektor bankowy, przypominający tykająca bombę zegarową. Z dużych państw starej Unii stabilnie na nogach stoją już tylko Niemcy. To oznacza, iż każdy kraj potrafiący dokonać podobnej sztuki, będzie zyskiwał na znaczeniu.

W tym kontekście niezwykle ciekawie prezentuje się wspominany sondaż IFOP. Wedle niego w Polsce jest najmniej obywateli marzących o rewolucji - ledwie 14 proc. Najmniej też odczuwa smutek patrząc na sytuację swego państwa, bo 8 proc. (we Francji 21 proc.). Kiedy na Zachodzie dominuje pesymizm i poczucie zwykłych obywateli, że zostali zdradzeni przez swe elity (tak uważa aż 81 proc. Francuzów), wśród mieszkańców III RP króluje umiarkowany optymizm. Nawet wzrost polskiego PKB, prognozowany na ten rok, ma wynieść ok. 4 proc.

Reklama

Pomimo fatalnego funkcjonowania aparatu państwa i wojen polsko-polskich III RP, na tle innych krajów Unii szybko rośnie w siłę, bo inni jeszcze szybciej słabną. Od jakiegoś czasu Macron przestał polski rząd traktować jak werbalny worek treningowy. Francuska dyplomacja w milczeniu przełknęła nawet decyzję Warszawy, iż lepiej by ich prezydent przyjechał po wyborach do Parlamentu Europejskiego. To zdaje się świadczyć, że nad Sekwaną dostrzeżono, trwająca zmianę układu sił. Być może przypomniano sobie nawet o zamierzchłych czasach, gdy Polskę i Francję łączyła zażyła przyjaźń. Wprawdzie bywała ona bardzo jednostronna i rok 1939 r. pokazał, jak może okazać się złudna, jednak w obecnej sytuacji niczego bardziej polskiej polityce zagranicznej nie potrzeba od alternatywnych opcji. Tak, aby nie być skazanym na wybieranie między całkowitym uzależnieniem od militarnej opieki USA, a powrotem do roli ubogiego krewnego Niemiec, zabiegającego o przychylność Berlina. Słabnąca Francja i stabilna III RP mają szansę znaleźć sporo zbieżnych interesów. Nawet jeśli w Pałacu Elizejskim rezyduje prezydent, którego nad Wisłą wkrótce nikt nie będzie lubił.