W niespokojnych czasach spektakularne katastrofy zawsze uznawane są, jedno lub dwa pokolenia później, za symboliczny początek czegoś nowego. Gdy w 1912 r. zatonął "Titanic", o którym przed dziewiczym rejsem prasa pisała, że "nawet sam Pan Bóg nie da rady go zatopić", najpierw opłakiwano ofiary i szukano winnych. Katastrofę za widomy dowód destrukcyjnej siły, jaką niesie w sobie ludzka pycha, głupota i bezkrytyczna wiara w postęp, uznano dopiero później.

Reklama

Musiała wybuchnąć I wojna światowa, a potem przez pół wieku przetoczyć się seria wielkich rzezi, których skala stała się możliwa dzięki nowoczesnej technice. Dopiero wówczas zatonięcie "Tytanica" nabrało w zbiorowej pamięci obecnego wymiaru. Stając się w końcu symbolicznym początkiem XX wieku, a zarazem zapowiedzią epoki, gdy konserwatywny, dziewiętnastowieczny porządek runął. Po nim nadeszło krótkie stulecie wojen, chaosu i totalitaryzmów. Najkrwawsze w dziejach ludzkości. Spłonięcie Notre Dame będzie oznaczało dokładnie to, co stanie się w kolejnych dekadach z Francją. Szerzej patrząc także z Kościołem katolickim zarówno nad Sekwaną, jak i w całej Europie. A być może w ogóle ze Starym Kontynentem. Jeśli więc V Republika dalej będzie staczać się po równi pochyłej, pogrążając w coraz większej zapaści, to płonąca katedra zapamiętana zostanie jako memento zwiastujące koniec dawnej Francji. Gdyby jednak Francuzom udało się ten trend odwrócić, wówczas przetrwanie katedry, pomimo płomieni oraz późniejsza jej odbudowa okażą się zwiastowaniem odrodzenie. Ten sam mechanizm tyczy się metaforycznego widzenia przyszłości Kościoła katolickiego. Tak czy inaczej dla następnych pokoleń symbol pozostanie.

Znamienne, że śledząc w polskich mediach społecznościowych reakcje na płonącą katedrę dało się zauważyć dwa sposoby widzenia tego zdarzenia: mistyczny oraz rzekomo racjonalny. Linia graniczna niemal dokładnie pokrywała się z podziałami politycznymi przecinającymi III RP na pół. Generalnie osoby o sympatiach prawicowych, zwłaszcza te eksponujące swą religijnością, starały się odczytać z płomieni komunikat, przekazany bezpośrednio przez Boga. Jego treść nie przypadkiem pokrywała się idealnie z wyobrażeniami Zachodu, jako przegniłej moralnie, umierającej cywilizacji, której w przyszłości cios, kończący bolesną agonię, zada islam. Najzgrabniej to odczucie ujął Tomasz Terlikowski w twittcie: "Znaki są do tego, żeby je odczytywać. Płonie katedra Notre Dame w Paryżu. Płonie Kościół, płonie Europa. Czas zmierzchu. Jeśli się nie nawrócimy spłoniemy wszyscy".

Reakcje z drugiego krańca, których wzorcowym przykładem stał się wpis domorosłego poety, parającego się publicystką Jasia Kapeli, szkoda nawet cytować. Każdy chętny może to sobie wygooglować i naocznie przekonać się, czemu lewicowy elektorat mierzy się w Polsce nie w procentach, lecz promilach. Ano właśnie temu. Bo upublicznione objawy bezdennej głupoty rzadko bywają urzekające.

Reklama

Najciekawsze jednak były zupełnie inne reakcje. Nie te mistyczne, gdyż mistycyzm i doszukiwanie się znaków od sił nadprzyrodzonych nie jest niczym szczególnym. Szukanie jakiegoś stałego porządku oraz irracjonalnej nadziei, gdy zaczyna triumfować chaosu wraca z niezmienną siłą od samych początków istnienia gatunku Homo Sapiens. Nawet nowoczesna cywilizacja nie potrafiła tego zmienić. Zdecydowanie bardziej symptomatyczne są reakcje na mistyczne odczucia, czy nawet wspominanie o symbolice pożaru, jakich wysyp nastąpił po stronie, której przedstawiciele uważają się za postępowych i liberalnych. Ogólnie sprowadzały się one do potrzeby znalezienia sposobu na dowiedzenie, iż płomienie trawiące paryską katedrę to w sumie żadna nowość. Ot po prostu zdarza się katedrom palić. Najwięcej zaś wysiłku wkładano w udowadnianie, że Bóg nie miał z tym absolutnie nic wspólnego.

"Tropicielom metafizyki po pożarze Notre Dame: w 1755 w niedzielę Lizbona została zniszczona w trzęsieniu ziemi. 60 tys. ludzi zginęło, modląc się. Od tej pory na zachodzie zaczęto podejrzewać, że możliwe są zbiegi okoliczności, a nie gniew Boży. Oświecenie się to nazywało" - syntetycznie wyłuszczał drugiej stronie całą rzecz Bartłomiej Sienkiewicz. Skoro więc rozemocjonowani mistycy są w błędzie, a Bóg nie istnieje, to skąd to wzburzenie ich panicznymi reakcjami? Wręcz nadawanie im wielkiego znaczenia.

Tu właśnie można odnaleźć wielkie signum temporis współczesności, tyczące się nie tylko Polski, ale przede wszystkim Zachodu. Ta część elit politycznych i intelektualnych, która zdominowała publiczny dyskurs po II wojnie światowej, gdy Europa znalazła się na wiele dekad w historycznym zaciszu, panicznie obawia się powrotu do przeszłości. Tej sprzed "wspaniałego zacisza". Pojęcia z różnych bajek jak: nacjonalizm, powszechna religijność, religijny fanatyzm, konserwatyzm, etc. zlewają się im w jedno. Wszystko, co symbolicznie mogłoby te prądy wzmacniać budzi trwogę. Znakomicie by więc było, gdyby pożar Notre Dame dokładnie nic nie znaczył i niczego nie symbolizował. Ale jak na złość się zdarzył. Co gorsza jego symboliczność będzie mógł odnajdować sobie każdy, kto zechce i to wedle własnego uznania. Zaprzeczanie temu ma w sobie posmak dziecięcej bezradności, gdy zamknięcie oczu powinno sprawić, iż jakieś zagrożenia znikną. Przez ostatnie dwie dekady taktyka "zamykania oczu" święciła w starej Europie, wśród rządzących elit nieustanne triumfy.

Na początku je zamykano na widok odpływu inwestycji przemysłowych na Daleki Wschód oraz stopniowej pauperyzacji klasy średniej. Tak samo reagowano, kiedy okazywało się, że strefa euro nie integruje Unii Europejskiej, lecz rozsadza ją od środka. Powieki opadały rządzącym elitom na widok płonących w podparyskich dzielnicach samochodów, podpalanych przez potomków emigrantów, którzy nijak nie chcą się asymilować. Zaś ich światopogląd kształtują nie publiczne szkoły oraz idee europejskiego oświecenia, lecz islamscy mułłowie. Zamknięto wreszcie oczy na kryzys migracyjny. W efekcie coraz większe grupy obywateli we wszystkich krajach Europy zaczęły tracić poczucie bezpieczeństwa, obawiając się przyszłości. Starym elitom oczy otwierają się dopiero, gdy wyborcy masowo ruszyli na poszukiwanie nowych elit. Takich, które mogłyby im przywrócić nadzieję. Przewrotne, że w tym momencie dziejów mistyczny czar Notre Dame, o której Julian Przyboś pisał: "Z miliona złożonych do modlitwy palców wzlatująca przestrzeń", dodatkowo podważa chwiejący się porządek Starego Kontynentu. Zwłaszcza, gdy katedra płonie. Czego owe płomienie będą omenem zdecyduje przyszłość. Acz jeśli szukać nadziei, to bezcenna jest tu symbolika chrześcijańska. Ponieważ na końcu Wielkiego Tygodnia czeka triumf życia nad śmiercią, bo zawsze nadchodzi zmartwychwstanie.