Data 4 czerwca 1989 r. niesie dla mnie masę jednoznacznie pozytywnych skojarzeń. Tak pozytywnych, że nie pojmuję absurdalnych usiłowań, aby ten historyczny moment pomniejszyć, a czasem nawet zohydzić. Mnie nasuwa się obraz samego siebie biegającego po blokowiskach Grochowa z plakatami Ryszarda Bugaja, kandydata „od zdjęcia z Wałęsą”, które rozklejam na drzwiach do domów. Albo inny obraz: ze swoimi uczniami (uczyłem wtedy w liceum) odwiedzam siedzibę komitetu obywatelskiego Pragi Południe na Grochowskiej, żeby wziąć najnowszy numer „Gazety Wyborczej”.
Właśnie poprzez tych swoich uczniów, ich rodziców, kolegów nauczycieli widziałem wtedy, jak relatywne, niejasne, sprzeczne są zapatrywania Polaków na komunizm, na stan wojenny, na potrzebę wolności – tej politycznej i tej ekonomicznej. Dla mnie, absolwenta antykomunistycznej do białości historii na UW, który w 1984 r. dostał milicyjną pałką pod Hutą Warszawa i siedział, co prawda tylko dobę, w pierdlu, to było oczywiste. Ale niekoniecznie dla nich. Kiedy okazało się, że Polacy, pomimo tylko częściowo demokratycznej natury tamtych wyborów, raz jeden się policzyli w sprzeciwie wobec systemu, że odczarowali klątwę sfałszowanych wyborów 1947 r., mogłem tylko jedno: krzyczeć z radości. A tu zaledwie przed rokiem prezenter publicznej telewizji opanowanej przez prawicę ukazał się nad paskiem „4 czerwca – symbol zdrady i zmowy elit”. Absurd dotykający mnie osobiście.
Co powiedziawszy, zbuntuję się także przeciw innej narracji. Oglądam 2 czerwca tego roku w TVN, jak Katarzyna Kolenda-Zaleska krąży po Warszawie z fotografami, którzy w tamtych czasach wspierali swoimi zdjęciami stronę solidarnościową. Słyszę opowieści, jak nam wypiękniała Warszawa, ilustrują te słowa ujęcia imponujących biurowców. Sam pamiętam, jakiego szoku doznawało się, wracając do Warszawy z zagranicy. Z Zachodu, ale nawet z Węgier czy Czechosłowacji. Była szara, beznadziejna, smutna. Dziś jest inaczej, trudno tego nie przyznać.
Tylko że za tą narracją kryje się lukrowany i nieprawdziwy opis wszystkiego, co działo się między 1989 i 2019 r. Trzeba kupić wraz z pełnymi półkami i ładnymi gmachami wszystko: od niepełnego wykorzystania przez elitę solidarnościową ustaleń Okrągłego Stołu (co odebrało Polakom radość zwycięstwa 4 czerwca) po pasywność Donalda Tuska i jego ekipy w sprawie katastrofy smoleńskiej. Nie muszę wybierać między mroczną karykaturą i cukierkowatym landszaftem. Próbuję myśleć.
Trzeba też kupić w całości model polskiego kapitalizmu. Pominąć niewygodne pytania. Najpierw o dopuszczenie, aby zdominowali go ludzie starego systemu, odbierając mu na starcie część prawomocności. Nie zapomnę sceny z pochodu 1 maja 1994 r., pierwszego po dojściu do władzy postpeerelowskiej koalicji SLD-PSL. Piotr Ikonowicz, wtedy poseł wybrany z listy postkomunistów, wrzeszczy, że oblegająca pochód gromada antykomunistycznej młodzieży z Ligi Republikańskiej jest wynajęta przez bogaczy, którzy nie chcą płacić wyższych podatków. Nie wiem, czy sam Ikonowicz w to wierzył. A w tle przysłuchuje się temu Ireneusz Sekuła z cygarem pokaźnej wielkości. Przywiozła go limuzyna. Jest symbolem lewicy, która ma te wyższe podatki rzekomo nakładać.
Postkomunistów odbierano jako tych, którzy jako pierwsi zaproponowali Polakom przerwę w transformacji, zahamowanie liberalnych reform. Wygrali w 1993 r. dokładnie w momencie, kiedy te reformy zaczęły przynosić pierwsze dobre efekty. Wykorzystali zmęczenie i dezorientację wyborców. A zarazem byli formacją status quo, sprytnych dorobkiewiczów, którzy dzięki pieniądzom i kontaktom rodem z PRL ukradli pierwszy milion. Trudno mi dziś zaakceptować legendę zawsze dobrego kierunku, bo to elity solidarnościowe, ich centrolewicowy, czy może liberalny odłam, nie znalazły skutecznych recept, żeby panoszeniu się tych ludzi przeciwdziałać.
Oczywiście dziś nad tym „jedynie słusznym kierunkiem” ciążą inne klątwy. Tamtych pierwszych baronów kapitalizmu na ogół już nie ma. Są za to pytania choćby o zakres dopuszczenia zagranicznego kapitału, o to, na ile Polacy byli w stanie prowadzić suwerenną politykę ekonomiczną, a na ile ulegali możnym – już nie z peerelowskiego nadania, a z zagranicy.
Piewcy podobno radykalnego zerwania z PRL-em przez chaotyczny, nomenklaturowy kapitalizm kończą dziś, udzielając na łamach „Gazety Wyborczej” porad dawnym esbekom pokrzywdzonym przez system emerytalny wprowadzony przez PiS. Zarazem legenda drugiej, dziś zwycięskiej strony także kostnieje w nieprawdach i półprawdach.
Bo my się kapitalizmu wszyscy uczyliśmy. W roku 1990 rządowi Mazowieckiego, Leszkowi Balcerowiczowi, zarzucano, że za wolno i za mało prywatyzuje. Zarzucali ludzie ówczesnej prawicy uważający, że własność prywatna jest receptą na patologie rodem z PRL. Owszem, Porozumienie Centrum chciało, i słusznie, uzupełnić kapitalistyczny ład instytucjami walczącymi z korupcją. Owszem, równie słusznie jego politycy wskazywali na nieuczciwości pozostającego w rękach peerelowskich bonzów systemu bankowego. Choć wybuchały skandale wokół poszczególnych transakcji prywatyzacyjnych, nie mieli pomysłu na zasadniczo odmienne przemiany, choćby własnościowe.
Spowalniać prywatyzację chciał Ryszard Bugaj, ale był zbyt nieśmiały, żeby zaważyć na czymkolwiek. Próbował się do tego przymierzyć centroprawicowy rząd Jana Olszewskiego, ale trwał za krótko, aby przetestować skuteczność innej recepty niż ta, którą Polska stosowała między 1989 i 2015 r. Tymczasem dziś słyszymy, że trzeba było całkiem inaczej. Oznajmia to między innymi jeden z profitentów tamtego modelu Mateusz Morawiecki. Jego rozważania są nawet ciekawe, ale w ujęciu zwykłego Polaka przybierają postać absurdalnej tęsknoty za dawnym przemysłem, który podobno w całości bezrozumnie zniszczono. Z pewnością niejeden błąd czy nadużycie III RP zasługuje na zbadanie. Ale wiara, że wszystkie te fabryki, często budowane w złych miejscach i z powodów czysto politycznych, mogły przetrwać, rodzi pytanie: to po co było odrzucać peerelowskie pęta. Mit nostalgii za komunistyczną gospodarką jest szerzony przez formację radykalnie antykomunistyczną. Sprzeczność goni tu sprzeczność.
Liberalna transformacja też miała swoje mity. Z jednej strony sięgała do logiki czekania na sukces bez jego przejadania. Zawsze nie było właściwego czasu na zbyt wybujałe żądania płacowe czy zbyt ambitne wydatki, bo zniszczą publiczne finanse. Z drugiej, odwoływano się do osobistej zaradności, do indywidualizmu Polaków. Widać to było zwłaszcza podczas ośmiu lat rządów Platformy Obywatelskiej. Mówiło się wtedy, że choć Polska przegania tempem rozwoju Czechy czy Węgry, jest między nami różnica. Polacy wolą zasobne domy i dobre auta jeżdżące po kiepskich drogach. Nasi sąsiedzi wybierają skromniejszy luksus osobisty, ale wygodne drogi. Trzeba by zbadać na podstawie twardych danych, ile w tym prawdy, a ile zgrabnego uogólnienia. Ale coś w tym było. Na żądania mocniejszego wsparcia sfery publicznej, wspólnej, Donald Tusk, który zahamował skądinąd liberalne reformy, odpowiadał: „Nie ma pieniędzy”. Wielu mu wierzyło, a braki uzupełniały unijne pieniądze.
Po 2015 r. nowa ekipa wywróciła stolik. Zaproponowała inne podejście do sprawy. W konkluzji: „nie ma pieniędzy” kryła się niechęć do podnoszenia podatków na wspólne cele. Ci nowi, trzeba to przyznać, umieli lepiej zadbać o dochody, poprawiając system fiskalny, w co liberalni ekonomiści nie wierzyli. I akurat nie przeszkadza mi, że dokonał tego Morawiecki, rasowy człowiek III RP, jej profitent. „Pozwólcie, żeby złodziej łapał złodziei” – powiedział kiedyś prezydent Roosevelt, mianując na szefa agencji pilnującej uczciwości na giełdzie giełdowego spekulanta. Nie mówimy tu o osobistej uczciwości, a o znajomości mechanizmów, którą nabywa się od wewnątrz.
Z „końcem transformacji”, którą opisał tak malowniczo Paweł Musiałek z Klubu Jagiellońskiego, ja mam inny problem. Wcześniej było trochę na domy i auta, nie było tyle, ile trzeba, na drogi. Teraz dano trochę więcej na domy i auta także tym Polakom, którzy wcześniej nie mogli na to liczyć. Za to z drogami dopiero zaczęto coś robić. A szerzej ze sferą wspólną: infrastrukturą, edukacją, służbą zdrowia, mało efektywną administracją, choć PiS tyle mówi o silnym państwie. Przedstawia się dawanie ludziom pieniędzy do ręki nie tylko jako ruch ożywiający gospodarkę (nie wiadomo, jakie będą jego długofalowe efekty), ale i solidarnościowy. Tymczasem Solidarność dbała przede wszystkim o sferę wspólną. Rozwalenie polskiej szkoły, bo po przegranym strajku ona będzie rozwalona, zaraz po dokonaniu w niej fundamentalnej reformy, dzięki której miała lepiej kształcić inteligencję, to mistrzostwo świata w partoleniu. Żeby to uzasadnić, Morawiecki i jego ludzie zaczęli nagle mówić językiem Leszka Balcerowicza – ale tylko w tej jednej sferze. To pokazuje, że dylematy transformacji nie zniknęły. My ciągle dopiero budujemy ostateczny model.
Politycy PiS policzyli sobie, kto jest im potrzebny do większości, a bez kogo się obejdą (choćby bez nauczycieli i lekarzy). To także jest przeciwieństwem myślenia dawnej Solidarności. Wtedy chciano pomagać i dźwigać w górę wszystkich. Tylko że… Tylko że nie takie grzechy poprzednich ekip były wybaczane pod hasłem „inaczej się nie da”.
I choć politycy niejedno jeszcze popsują albo niejednego nie naprawią, to opłacało się w 1989 kleić plakaty wyborcze na grochowskich blokowiskach. PRL był krajem strachu, beznadziei i braku jakiegokolwiek sensu. Dziś sensu przynajmniej się szuka. Możliwe, że za kilka lat i na atmosferę rewolucyjnego wzmożenia, budowania nowych elit, zrywania ze wszystkim w czambuł, spojrzymy spokojniej. Że będzie to mimo wszystko kolejny etap wędrówki tego samego, polskiego wózka.
Choć politycy niejedno jeszcze popsują, to opłacało się w 1989 kleić plakaty wyborcze