Mają bruzdę?
Małgorzata Rozenek-Majdan: Nie. Nie mają też fałdy. I boli mnie, że ktoś może w ten sposób myśleć, tak mówić, że trzeba się z takich rzeczy tłumaczyć, mierzyć się z oskarżeniami. To jest niepojęte. Niepojęte jest to, że w tych czasach ktoś może sądzić, że jakaś specjalna bruzda wyrasta dzieciom urodzonym dzięki metodzie in vitro.
Pani synowie wiedzą, że urodzili się z in vitro.
Proszę sobie wyobrazić, że kiedy się urodzili, to w ich karty wpisano, że są z in vitro. Jakby to miało jakieś znaczenie! Dla mnie to nie jest problem, bo nigdy nie zamierzałam ukrywać, że synów mam tylko dlatego, że mogłam skorzystać z możliwości, jakie daje in vitro.
Wiedzą na czym polega in vitro?
Wiedzą. Wiedzą nawet, w której klinice poddałam się in vitro. Dla nich in vitro jest czymś normalnym. Ich koleżanki i koledzy też wiedzą, że chłopcy urodzili się dzięki tej metodzie.
Są w prywatnej szkole.
I nikt, na szczęście, nigdy ich nie obraził, nie skrzywdził, nie powiedział złego słowa z tego powodu, że są dziećmi z in vitro.
Są w szkole francuskiej, a we Francji procedura in vitro nie jest niczym szczególnym. Zresztą, w całej Europie zachodniej nie jest niczym szczególnym. Ludzie stamtąd nie są w stanie zrozumieć, dlaczego w Polsce budzi aż tyle emocji, nie wiedzą, gdzie leży problem. Dlaczego są kobiety, sama takie znam, które nigdy nie powiedziały swoim dzieciom, że są z in vitro, bo się zwyczajnie boją.
Czego?
Tego, że ktoś mógłby źle potraktować ich dzieci, wytykać je palcami. Jak pani myśli, dlaczego wiele pacjentek klinik leczenia niepłodności rezygnuje ze zwolnień lekarskich wystawionych przez taką klinikę? Mówią o strachu przed tym, żeby pracodawca nie dowiedział się, że takie leczenie przechodzą, mówią o wstydzie, mówią o tym, że nie chcą, żeby ich dzieci były naznaczone. Czy zdaje sobie pani sprawę, jak wielki problem z leczeniem niepłodności, z dostępem do lekarzy, z dostępem do in vitro jest w mniejszych miastach.
In vitro to nie jest leczenie, tylko metoda zajścia w ciążę.
Przeciwnicy in vitro twierdzą, że nie leczy, bo nie usuwa przyczyny. Jednak skoro bez in vitro nie mogłam mieć dzieci, a dzięki in vitro mam dzieci, to znaczy, że ta metoda działa. Posiadanie dziecka uleczyło moją bezpłodność. Nie jestem bezpłodna, bo mam dzieci, które są biologicznie moje i mojego byłego męża. Unikam takich dywagacji, bo rozmywają meritum sprawy. A meritum jest takie, że kobiety, rodziny, pary mają prawo korzystać ze wszystkich dostępnych, legalnych źródeł leczenia niepłodności. Rozmawiałam z kobietą ze Śląska, której odmówiono podania leku hormonalnego podnoszącego zdolność jajników do wytwarzania komórek jajowych. Ten lek się podaje na samym początku leczenia. Ta kobieta kilkukrotnie zderzyła się z lekarzami, którzy próbowali jej wmówić, że to jest niedopuszczalne, nieetyczne. Musiała jechać do dużego miasta, bo jakiś lekarz zdecydował za nią, co jest moralne, a co nie jest. Trzeba rozmawiać o tym, jak w Polsce wygląda dostęp do leczenia. Jeszcze raz powtórzę, że nigdy tak źle nie było, jak jest teraz. A wie pani, co jest w tym wszystkim najdziwniejsze? 13 lat temu, kiedy rodziłam swoje pierwsze dziecko, to dałabym się pokroić, że to schyłek negatywnego myślenia o in vitro. Byłam pewna, że jeszcze chwila wystarczy, by ten temat przestał budzić niepotrzebne emocje.
U władzy było wtedy PiS. Pani ojciec przez wiele lat był skarbnikiem PiS-u.
Ale już nie jest.
Rozmawiała pani z nim o in vitro w kontekście politycznym?
Mój tata nigdy nie ukrywał w swoim środowisku zawodowym, że jego wnuki - Ignaś i Tadeusz urodzili się dzięki tej metodzie. Nigdy też z moimi rodzicami nie prowadziłam ideologicznych rozmów na temat in vitro. Ani mama ani tata nie mieli wątpliwości, że in vitro jest metodą moralnie słuszną. Nigdy też w naszej rodzinie nie było wahania, czy z tej metody korzystać czy nie.
Pytam panią o to, ponieważ rozumiem, że skoro pisze pani książkę o in vitro, to zależy pani również na tym, żeby wpłynąć na polityków, przede wszystkich tych o konserwatywnych przekonaniach.
Oczywiście.
A skoro ma pani ojca, który większość z nich zna...
Wolę sama osiągać swoje cele. Nigdy też nie wykorzystywałam zawodowej pozycji mojego taty do załatwiania swoich spraw.
In vitro to nie jest pani prywatna sprawa.
Ale moja samodzielna praca. Chciałabym zaprosić przedstawicieli ugrupowań politycznych do debaty na ten temat. Bardzo bym chciała, żeby w Polsce mogła się toczyć normalna dyskusja o leczeniu niepłodności. A w zasadzie, nie, dyskusja tu jest nawet niepotrzebna. Niepłodność trzeba po prostu leczyć. Tak, jak cukrzycę czy depresję. Kiedy rodziłam Tadzia w 2010 roku, to wydawało mi się, że in vitro nie wzbudza żadnych kontrowersji. To nie był temat używany jako zastępczy, służący do polaryzacji społeczeństwa. Zaczęło być normalnie. I przestało. A teraz jest tak, że in vitro wrzucane jest do jednego worka z takimi tematami jak aborcja, prawa LGBT. A to są sprawy, których używa się tylko po to, żeby dzielić ludzi.
Na szczęście ponad 80 procent Polaków uważa, że in vitro powinno być dostępne i refundowane. Mogę śmiało powiedzieć, że nigdy nie było w publicznej przestrzeni tak złej atmosfery wokół in vitro. Jestem dumną, świadomą mamą, która urodziła dwójkę dzieci dzięki tej metodzie i ze zgrozą obserwuję, co się dzieje. Mówię w imieniu tysięcy ludzi, żeby rozmowa na temat in vitro była merytoryczna, żeby politycy podejmowali decyzję nie na podstawie emocji, tylko faktów. Uważam, że mój głos jest głosem innych kobiet. Mówię nie tylko w swoim imieniu, nie tylko w imieniu celebrytki Małgorzaty Rozenek-Majdan. Zresztą, ze względu na moją celebryckość odmawia mi się prawa do wypowiadania na poważne tematy. Tak jakby to, że pokazuje na instagramie swoje zdjęcie w bikini powodowało, że nie mam prawa do wykształcenia, do refleksji. Jestem kobietą, która urodziła dwoje dzieci dzięki in vitro, a teraz stara się po raz kolejny zajść w ciążę. I dlatego miałam ogromną potrzebę, żeby zabrać głos w tej sprawie, zdając sobie sprawę, że mój głos może być lepiej słyszalny. To nie jest tylko mój głos, tylko każdej mamy, każdej rodziny, którzy się z tym problemem mierzą. Wiem, że łatwo jest spłycić rolę social mediów...
Nie spłycam.
Dla mnie to jest potężne narzędzie do tego, żeby komunikować się z ludźmi. Kobiety pytają mnie o techniczne sprawy związane z in vitro, o to, gdzie jest dobry lekarz, ile razy mi nie wyszło, się nie udało. Od lat miałam poczucie, że ktoś w końcu musi powiedzieć, jak to wygląda. Zdaję sobie sprawę, że kobiety anonimowe, żyjące w swoich społecznościach nie mają potrzeby wychodzenia ze sztandarem in vitro. Ja się nie boję, ja mam potrzebę o tym mówić, mam obowiązek się tym zajmować. Chcę wykorzystywać swoją rozpoznawalność do tego, żeby mówić o czymś ważnym, a nie tylko odpowiadać na pytania: skąd taka ładna sukienka, pani Małgosiu. Zajmuję się tym tematem od kilkunastu lat, a nie tylko teraz, bo staramy się z mężem zajść w ciążę i nie tylko wtedy, kiedy rodzili się moi synowie. Jestem w stałym kontakcie i z kliniką, w której się leczyłam i z różnymi fundacjami, z którymi przez lata współpracuję. Często mam wrażenie, że ludzie, którzy się wypowiadają na temat in vitro nie wiedzą, o czym mówią, że nie zgłębili tego tematu. Poza tym, zwyczajnie mnie denerwuje, że o losie kobiet, o losie par decydują ludzie, którzy bardzo często okres rozrodczy mają już za sobą i są w tej szczęśliwej sytuacji, że nigdy nie musieli walczyć z problemem niepłodności. Oni, zamiast ułatwiać obywatelom dostęp do in vitro, zwyczajnie go utrudniają. Ba, są wśród nich tacy, którzy uważają, że in vitro powinno być zakazane.
Część polityków mówi wprost, że in vitro jest moralnie wątpliwe.
I to są opinie wyrażane na podstawie niesprawdzonych informacji, zabobonów, różnych przeinaczeń. Jestem zdania, że polityk, tak jak każdy inny człowiek ma prawo do swoich poglądów, pod warunkiem, że będą one poparte wiedzą i faktami. Moim zdaniem użycie sformułowania, że coś jest wątpliwe etycznie jest nadużyciem, sformułowaniem wytrychem i wynika ze strachu przed elektoratem katolickim.
Jeśli coś jest medycznie możliwe, to nie znaczy, że jest moralne.
Tak mówią księża. I okazuje się, że oddzielenie Kościoła od państwa działa u nas tylko w teorii. Lekarze zasłaniają się klauzulą sumienia. Mam wrażenie, że to często lekarze przeciągają, próbują leczyć kobiety w nieskończoność, tak jakby chcieli uchronić je przed in vitro, jakby nie chcieli mieć z tym nic wspólnego, jakby nie chcieli mieć in vitro na sumieniu.
Znam wiele pacjentek, które nie są religijne, nie są katoliczkami, a są ograniczane przez prawo budowane na światopoglądzie katolickim. Moim zdaniem każdy pacjent powinien mieć prawo powiedzieć: panie doktorze, mam gdzieś pana sumienie, mam gdzieś to, że pan się z czymś moralnie nie zgadza.
Hanna Gronkiewicz-Waltz powiedziała, że w 2015 roku PO przegrało wybory m.in. przez in vitro.
Lobby katolickie, lobby kościelne jest w Polsce bardzo silne. In vitro jest jedną z metod, wcale nie najczęściej stosowaną w przypadku leczenia niepłodności. Jest stosowane tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie ma innych biologicznych możliwości zostania rodzicem. To nie jest tak, że ktoś w Polsce robi sobie in vitro, bo takie ma widzimisię.
Kilka lat temu 60-letnia, samotna aktorka, mieszkająca z ponad 80-letnią matką poddała się in vitro - to było widzi misie, etycznie wątpliwe.
Nie chciałabym się zajmować ekstremalnymi przypadkami, bo te ekstremalne przypadki są często wykorzystywane jako argument przeciwko in vitro.
No, ale one są.
Ale w tym samym czasie tysiące innych kobiet jest w ciąży dzięki in vitro. Ekstremalne sytuacje zdarzają się wszędzie. Rozmawiajmy o tym, żeby pary, które dowiadują się, że ten problem ich dotyczy, mogły liczyć na wsparcie państwa, żeby nie miały poczucia, że są obywatelami gorszego sortu. Na razie tak jest.
Pani też się tak czuje?
Oczywiście, że tak, że czuję się obywatelką gorszego sortu. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że jestem, powiem wprost, w uprzywilejowanej sytuacji. Mam rodzinę, która stoi za mną murem, mam dostęp do najlepszych metod, nie rujnuje to mojego budżetu domowego. A i tak, to jest dla mnie trudny, bolesny temat.
Procedura in vitro to koszt kilkunastu tysięcy złotych.
Sama procedura. Bardzo często jednak zapomina się o tym, że podejście do procedury in vitro jest często uwiecznieniem kilkuletniego leczenia niepłodności, generującego ogromne koszty.
Kiedy pani poddawała się in vitro nie była jeszcze osobą publiczną.
Więcej, wówczas nie pracowałam, więc mój ówczesny mąż przejął na siebie odpowiedzialność za sfinansowanie leczenia. Muszę powiedzieć, że pieniądze to jeden z największych problemów w tej procedurze.
W Warszawie za in vitro trzeba zapłacić dużo więcej niż w innym mieście.
Mówi się o wielkich zarobkach klinik niepłodności, a proszę pamiętać, ponad połowa kosztów procedury in vitro to są leki. Drożyzny w tej metodzie należałoby więc szukać w firmach farmaceutycznych. Sama punkcja to też są koszty. Przecież odbywa się znieczuleniu, a więc musi być anestezjolog na miejscu. I tym bardziej żal mi par, które muszą się mierzyć z ostracyzmem środowiskowym, które muszą podejmować decyzje finansowe godzące w bezpieczeństwo rodziny. Żeby zostać rodzicami. Leżałam w klinice po punkcji na sali z kilkoma innych kobietami. To jest sala obserwacji medycznej i monitoringu i się rozmawia. Rozmawia się bardzo szczerze, także szczerzej już nie można. Zresztą uważam, że tylko szczere mówienie o in vitro może przynieść zmianę, może wyjaśniać, o co w tej metodzie tak naprawdę chodzi. Leżałam z dziewczyną, która leczyła się przez dziewięć lat. Miała bardzo wspierającego męża, którego przebadano na wszelkie możliwe sposoby. Opowiedziała, że sprzedali mieszkanie po babci i samochód. Nie tak dawno dowiedziałam się, że jest w ciąży, że wszystko idzie dobrze. Cieszę się bardzo. Apeluję do polityków o porządną refundację tej metody. Każdy z nas płacąc podatki, płacąc składki zdrowotne odłożył sobie pieniądze na in vitro. Niepłodność jest jedną najszybciej postępujących chorób cywilizacyjnych. Nie rozumiem, dlaczego państwo polskie nie chce leczyć tej choroby, dlaczego ta choroba nie jest uważana za coś poważnego.
Ile pani do tej pory wydała na in vitro?
Nawet nie będę mówić tych sum. Dużo, bardzo dużo.
Sto tysięcy?
Nie chcę mówić, ile ja wydałam, bo zależy mi na tym, żeby ta metoda była ogólnie dostępna, a nie zarezerwowana dla tych ludzi, którzy mają pieniądze.
Dla konserwatywnych polityków największym problemem jest zamrażanie nadprogramowej liczby zarodków. Zresztą, nie tylko dla nich. Dla wielu zmagających się z niepłodnością też.
Tak, słyszałam. Poseł Klawiter proponuje, żeby całą stymulację hormonalną sprowadzić do pobrania jednej komórki, dzięki czemu nie będzie trzeba przechowywać zarodków. Taka propozycja świadczy o tym, że pan poseł nie ma żadnej wiedzy na temat in vitro.
Ile zarodków pani zamroziła?
...
Gdzie są pani zarodki?
Ich nie ma. Nie mam żadnego nadprogramowego zarodka, również dlatego że... Dlatego, że nie wyszło tak, jak miało wyjść.
Co to znaczy?
To są bardzo intymne sprawy.
Samo in vitro jest intymną sprawą, a o nim rozmawiamy.
Ponad 97 procent par wraca po swoje zarodki, więc te bajki o armii zamrożonych dzieci przetrzymywanych w ciekłym azocie są zwyczajną nieprawdą i cyniczną próbą spłycenia tematu. Zresztą uzyskanie tej ogromnej liczby zarodków wcale nie jest takie proste. Bardzo często, w zależności od pary podaje się jeden bądź dwa zarodki i proszę pamiętać, że tylko ponad 30 procent transferów kończy się ciążą, czyli w prawie 70 procentach, trzeba wrócić po zarodki, daj Boże jeśli są, jeśli jest po co wracać. Jeśli się uda pobrać wcześniej większą liczbę komórek jajowych, a potem je zapłodnić, powoduje to, że kobieta jest mniej narażona na bardzo obciążającą fizycznie stymulację. Przecież to jest ciężkie leczenie, które wywraca do góry nogami cały organizm. Trzeba pamiętać, że pobranie od kobiety komórki jajowej i połączenia jej pozaustrojowo, na szkle z plemnikiem nie daje gwarancji powodzenia, nie daje gwarancji, że w piątej dobie będzie można podać kobiecie zapłodnioną komórkę. Mieliśmy raz taką sytuację, że o godzinie 12 miałam być w klinice, w której miał być dokonany transfer zapłodnionej komórki do mojego organizmu, a o godz. 10 zadzwonił telefon, że nie mamy po co przyjeżdżać, że komórka się nie rozwija. Wtedy nic nie pozostaje innego, tylko płacz. Siedziałam i płakałam. Mój mąż też. To trzeba odreagować. Wypłakać. To są tak silne emocje, w dodatku ukrywane przed dziećmi, które są w domu. One nie mogą tego wiedzieć, nie mogą się denerwować, nie mogą żyć emocjami mamy i tym, że się nie udało zajść w ciążę. Jesteśmy w o tyle komfortowej sytuacji, że mój mąż robi wszystko, żeby te emocje łagodzić, żeby był spokój.
Wiem, że każda rodzina ma inne schematy, by sobie z tym problemem poradzić. Jest trochę tak, że wszyscy udają, że się nic nie dzieje, ale i tak wszyscy wstrzymują oddech. Potem znowu próba. Doszło do transferu i dwa tygodnie czekania, czy zarodek się zagnieździł, zaimplantował. Chce się żyć normalnie, ale ciało, głowa podpowiadają: bądź ostrożna, rób wszystko delikatnie. Pamiętam, że bałam się chodzić na obcasach. Bałam się, że obcasy spowodują napięcie jakichś mięśni, że coś się stanie. W większości pary wracają po swoje zarodki.
Pani wróciła?
Przy Staśku były trzy zarodki. Dwa zostały podane, został jeden.
I co z nim?
Kiedy zdecydowaliśmy na drugie dziecko, to najpierw został odmrożony ten zarodek. Niestety, nie zakończyło to się ciążą. Dokonałam drugiej stymulacji, która poszła już słabiej, powstały dwa zarodki i dwa zostały mi podane. Przyjął się jeden. Wiem od lekarzy, że oni nie przesadzają z liczbą zarodków. Przyznają, że nie wiedzą jak zareaguje ciało kobiety, które będzie pierwszy raz poddawane procedurze in vitro. Szczególnie u młodych kobiet zdarza się przestymulowanie hormonalne. Gdyby przestudiować moje zdjęcia, łatwo zauważyć, kiedy byłam w okresie stymulacji. Kobiety różnie reagują, ja natychmiastowo zatrzymuję wodę w organizmie i po prostu puchnę. Puchłam około kilograma dziennie. Na szczęście nic innego złego się nie działo. Mogę tylko powiedzieć, że stymulacja hormonalna niezwykle łagodziła mój charakter. Na szczęście, bo wiem, że w tym czasie wiele kobiet się denerwuje, stresuje, nie czuje się dobrze, co ma wpływ na cały dom, na całą rodzinę. U mnie, Bogu dzięki, poza tym, że wyglądałam tak, jak wyglądałam, nie było żadnych nerwowych wyładowań, żadnych sytuacji, które źle wpływałyby na moich najbliższych. Dwa tygodnie stymulacji uwiecznione są punkcją i pobraniem komórki jajowej. Proszę pamiętać, że to zabieg w narkozie. Potem kolejne dni to zapłodnienie i czekanie na informacje z kliniki, czy zarodek się rozwija, czy jest wszystko w porządku. Zdarza się, że przestaje się rozwijać, że dzwoni telefon i już wiadomo, że nic z tego nie będzie.
Odebrała pani taki telefon?
Tak, dwa razy. Straszne uczucie. Bezradność. Myśl, że już nic więcej nie możesz zrobić, że już zrobiłaś wszystko. Mam to szczęście, że mam bardzo duże wsparcie w rodzinie, a do tego staram się studzić własne emocje. Przez lata się tego nauczyłam. Natomiast to poczucie bezsilności jest obezwładniające. Miałam też inne przeżycie. Spędziłam prawie trzy tygodnie w szpitalu z powodu przestymulowania hormonalnego. I dowiedziałam się wtedy o tym, że jestem w ciąży. I hormony, które się wytwarzają na początku ciąży razem z tymi hormonami, które były mi podawane w okresie stymulacji stworzyły mieszankę wybuchową, zdestabilizowały organizm. To może być śmiertelne zagrożenie. Bardzo często więc ta kriokonserwacja, to mrożenie zarodków jest jedyną szansą, żeby zarodki ochronić. Ci, którzy zarzucają tej metodzie brak szacunku do życia nie rozumieją, że jest dokładnie w drugą stronę. Pary starają się wykorzystać każdą komórkę jajową, każdego dobrego pleminika. I zakaz kriokonserwacji to jest dopiero niszczenie, w cudzysłowie, ludzkiego życia.
Dlaczego powiedziała pani "w cudzysłowie"?
Bo tu znowu wchodzimy w ideologiczną przestrzeń. A wszystkim, którzy tak bardzo martwią się o zarodki polecam wizytę w domach dziecka, polecam wizytę w hospicjach dla nieuleczalnie chorych dzieci i zajęcie się życiem, które już istnieje, które chodzi, cierpi, płacze, chce jeść, chce do mamy, potrzebuje bliskości, potrzebuje drogich leków, skomplikowanych zabiegów podtrzymujących życie, przewijania, mycia, codziennej rehabilitacji.
Jest jeszcze naprotechnologia, mniej kontrowersyjna.
Wspierana z budżetu państwa. Kwota, którą wydano na naprotechnologię demaskuje to, czym tam naprawdę jest naprotechnologia. Nie da się uleczyć złamanej nogi nalepiając na skórę plaster. Nie uda się kobiecie z niedrożnymi jajowodami zajść w ciążę dzięki naprotechnologii. Do tego potrzebne jest in vitro. In vitro stosowane jest u osób, które mają biologiczne zmiany w strukturze układu rozrodczego, biologiczne przeszkody do tego, by stać się rodzicami. Naprotechnologia nie jest metodą leczenia niepłodności, tylko metodą wspomaganego rozrodu. Nie da się zastąpić in vitro naprotechnologią. I jakby pozytywnie nie myśleć, jakby się nie nastawiać, jakby się nie modlić, to naprotechnologia nie podniesie kobiecie rezerwy jajnikowej.
Pani usłyszała od lekarza: nie może mieć pani dzieci?
Nie, ja usłyszałam, że jedyną możliwością, bym zaszła w ciążę jest in vitro. Byłam leczona i diagnozowana przez prawie rok. I miałam to ogromne szczęście, że zostałam natychmiast prawidłowo zdiagnozowana. I dzięki czemu mam i Stasia i Tadzia. Nikt na siłę, nie patrząc na mój młody wiek nie próbował mi wmówić, że skoro nie mam ukończonych jeszcze trzydziestu lat, to na pewno mogę próbować zachodzić w ciążę naturalnie. Natychmiast przeprowadzono niezbędne badania, które pokazały, że in vitro jest dla mnie jedyną możliwą drogą. Proszę pamiętać, że diagnozowanie może trwać bardzo długo. Na korytarzach kliniki poznałam wiele historii kobiet, dużo bardziej dramatycznych niż moja. Kobiet, które sprzedawały mieszkania, kobiet od których odchodził mąż, kobiet które zanim doszło do in vitro leczyły się na wiele różnych chorób. Leczyły się przez 8, 10 lat i dopiero po tym czasie trafiały do klinik leczenia niepłodności. Życia nie oszukasz. Płodność 27-letniej kobiety jest większa niż 37-letniej czy 40-letniej. Po 33 roku życia płodność kobiety zaczyna spadać, po 35 zaczyna spadać dramatycznie. Około 42 roku życia jest już niewielka. Dziewczyna, która najpierw postanawia się zawodowo rozwijać, by osiągnąć pewne bezpieczeństwo finansowe, potem decyduje się na założenie rodziny i zaczyna się walka. Okazuje się, że musi się leczyć, żeby zajść w ciąże. Leczenie się nie udaje i przed 40 trafia do kliniki leczenia niepłodności. I okazuje się, że ma dziesięciokrotnie mniejszą szansę na zajście w ciąże niż przed 30. A w dodatku organizm kobiety działa na zasadzie cyklicznej. Jedne badania robi się w piątym dniu cyku, drugie w dwudziestym, potem np. trzeba przez trzy miesiące brać leki i znowu powtórzyć badanie. Są kobiety, które trafiają do lekarza z ostrymi zaburzeniami hormonalnymi, które są często bardzo trudne do leczenia. Na przykład wysoki poziom prolaktyny, która utrudnia zajście w ciążę. Często to jest roczna terapia, a więc czas jest kluczowy. Po roku diagnozowania usłyszałam, że dla mnie jedyną możliwością jest in vitro. Zostało to powiedziane wprost.
To jest taki moment, że kobiety siebie obwiniają o to, że ich kobiecość zawiodła.
Zaraz, zaraz. W połowie przypadków, to przyczyna tkwi w mężczyźnie. Niepłodność jest niezwykle demokratyczna. U nas przyczyna leży po mojej stronie. I mój były mąż i obecny są osobami niezwykle taktownymi, które nie dały mi odczuć, że to jest defekt, że to moja wina, że nie dałam rady. Nigdy też nie czułam czegoś takiego od moich rodziców. Od wczesnego dzieciństwa prowadziłam bardzo higieniczny tryb życia. Od dłuższego czasu żyję niezwykle zdrowo, zwracam uwagę na to, co jem, co robię, ile godzin śpię, czy mam czas na relaks, na odpoczynek.
Pamiętam, że paliła pani papierosy.
Przez chwilę. Popalanie bardziej niż palenie. Zawsze zwracałam uwagę na to, co jem, ile wody piję. Nie miałam więc poczucia winy, że robiłam sobie krzywdę, że niszczyłam swój organizm. W klinice słyszałam jak kobiety mówiły: o matko, a ja na studiach to tak imprezowałam albo jem tyle słodyczy, może to przez to jest problem z zajściem w ciążę. Dużo gorzej radzą sobie z tym problemem mężczyźni. Nie chciałabym być złą siostrą dla innych kobiet, ale często obserwuję, że mężczyźni są dużo bardziej delikatni wobec swoich kobiet, niż kobiety wobec swoich mężczyzn. Ile razy zdarzało mi się rozmawiać z kobietami, które mówiły głośno: no, mój Krzysiek ma tak dramatyczne wyniki, że nic się z tym nie da zrobić... A Krzysiek siedzi obok. I nie wiem, gdzie mam oczy schować. Nigdy nie usłyszałam, żeby jakiś Krzysiek czy Tomek w ten sposób mówił o swojej Agnieszce czy Kasi. Nigdy nie było: no nie, jej jajniki to w ogóle nie funkcjonują, daj spokój, nic się nie da zrobić. Mężczyźni są, o dziwo delikatniejsi. Jeśli mężczyźni zachowują się źle, to już dramatycznie źle, to znaczy po prostu odchodzą, nie chcą już w tym wszystkim uczestniczyć. Porównuję to wszystko do ślubu, do wesela. Najważniejsza jest panna młoda. Ale to te do cholery, jest ślub tego mężczyzny. W in vitro najważniejsza jest kobieta, to ona musi być stymulowana, cała uwaga jest skupiona na niej. Ale on, do cholery jest ojcem, też bierze w tym udział.
Zamyka się w przyciemnionym pokoju w klinice leczenia niepłodności, włącza sobie film pornograficzny i po chwili są już plemniki do zbadania.
Nie zawsze tak jest. Jest to jedna z możliwości, ale najrzadziej wybierana. Można przyjechać do kliniki już z gotowym materiałem genetycznym. Jednak to są już tak delikatne szczegóły, że nie ma co w to wchodzić.
In vitro to jest w całości delikatna sprawa, a rozmawiamy o tym dość szczegółowo.
To jest już moje trzecie leczenie. Niestety, bez efektu już dość długo. Tak, jak mówiłam czas działa na moją niekorzyść. I nie jest to tylko sprawa mojego wieku, choć z każdym rokiem kobieta dramatycznie traci zdolności rozrodcze. Słyszała pani o tzw. rezerwie jajnikowej? O tym się w zasadzie nie mówi. Kobieta ma określoną rezerwę jajnikową. 20 lat temu ta rezerwa była dużo wyższa niż jest teraz, jajniki wraz z wiekiem kobiety wygaszały się spokojnie, a teraz lecą na łeb na szyję. Coraz częściej 35-letnia kobieta ma tak niską rezerwę jajnikową, że zostaje jej tylko in vitro. I wiem, że wielu kobietom łatwiej przyznać się do depresji, niż do niskiej rezerwy jajnikowej. Różne są przyczyny tej niskiej rezerwy jajnikowej.
Pani mówi bardzo technicznym językiem.
Jakby odczłowieczonym, odhumanizowanym prawda? Staram się sprowadzić rozmowę o in vitro do medycznych procedur, żeby ciężar dyskusji i dywagacji położyć na merytorykę, a nie sprawy światopoglądowe.
Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że wszyscy ci, którzy poddali się procedurze in vitro stają się ekspertami w tej dziedzinie. Z prostego powodu. Leczenie trwa bardzo długo, analizując wyniki swoich badań, spotykając na korytarzach inne pary, w naturalny sposób zaczynasz ten temat zgłębiać. Mam taką naturę, że lubię wiedzieć, jak coś działa. Chyba wszystkie kobiety, które spotkałam, a które poddawały się in vitro, wiedziały o tej metodzie bardzo dużo, stawały się ekspertkami. Myślę, że to jest przypadłość każdej choroby. Kiedy ktoś zmaga się z nowotworem, to zaczyna wszystko wiedzieć na jego temat, używa trudnych terminów. Myślę, że to jest też metoda na radzenie sobie z tematem.
Nie przeszkadza w miłości?
Nie naszej. Nie przeszkodziło to ani mojemu poprzedniemu małżeństwu ani obecnemu. Myślę, że niepłodność, zresztą chyba jak każda choroba, jest testem dla związku. Dobry związek przez to wszystko przejdzie, wręcz się wzmocni. Nas ten problem jeszcze bardziej scalił. Mam wielki szacunek do męża za to jak się odnajduje w tej sytuacji. Poza tym, to jest samo w sobie tak bardzo delikatne, tak bardzo dotykające intymności, że rola mężczyzny jest w tym wszystkim nieoceniona. Leczenie niepłodności opiera się na desperackiej potrzebie nadziei. Wiem, że kobiety chodzą do wróżek, pytają czy się uda.
Pani też była?
Byłam.
Uda się?
Nie powiem. Wierzę, że się uda. A nawet, jak się nie uda, to chcę mieć takie poczucie, że zrobiliśmy wszystko, byliśmy uczciwi. Jestem już po czterdziestce, jestem dojrzałą kobietą i wiem, że jest mi coraz trudniej zostać po raz trzeci mamą.
I jest tez większe ryzyko, że jeśli zajdzie pani w ciążę, to może się okazać, jeszcze w trakcie ciąży, że pani dziecko jest niepełnosprawne, ma Zespół Downa chorobę. Bierze to pani pod uwagę?
Oczywiście, że tak. Zachodząc i w pierwszą i drugą ciążę i podejmując się trzeciej próby też to brałam pod uwagę. Myślę, że jak prawie każda kobieta, jak każda matka. Dywagacje na temat płci, na temat tego, czy będzie synek, czy córka szczerze mówiąc nigdy mnie nie zajmowały. Myśli skupiałam na tym, żeby dzieci urodziły się zdrowe. Teraz też tak jest. Chciałabym zajść w ciąże i chciałabym oczywiście mieć zdrowe dziecko.
A jeśli...
Jeśli się nie uda?
Jeśli się udać zajść w ciążę...
I dziecko będzie chore?
Hm.
Ani ja, ani mój mąż nie mamy stwierdzonych zaburzeń genetycznych, więc mam mniejsze ryzyko urodzenia dziecka z wadami genetycznymi. Oczywiście, ma znaczenie to, w jakim jestem wieku. Nie wymyślam jednak sobie zmartwień, jeśli ich nie ma. Wiem natomiast, jak bym się zachowała...
Jak by się pani zachowała?
To są bardzo, ale to bardzo prywatne sprawy. Nie wiem, czy zdecydowałabym się na przerwanie ciąży. Nie wiem, bo nie byłam nigdy w takiej sytuacji, nigdy nie zostałam postawiona przed wyborem.