W mediach polski rząd zbiera łomot za to, że wraz z czeskim, węgierskim i estońskim zablokował na unijnym szczycie zapis końcowy deklarujący, iż wszystkie kraje UE do 2050 r. staną się neutralne klimatycznie. Czyli ich gospodarka emitować będzie tyle gazów cieplarnianych, ile jest absorbowane przez naturę. Trwającej awanturze zupełnie nie towarzyszy refleksja, że rządzący Polską owszem powinni stanąć pod pręgierzem opinii publicznej, ale przede wszystkim dlatego, że państwo nie robi nic, żeby się do nadchodzących zmian klimatycznych przygotować. Choć przecież właśnie to nakazywałby nawet instynkt samozachowawczy.
Akceptację tego stanu rzeczy przez osoby, które z powodów ideowych nie wierzą w efekt cieplarniany oraz wpływ wytwarzanego przez ludzkość, dwutlenku węgla i innych gazów na klimat, da się zrozumieć. Acz z trudem, bo nawet odrzucanie w całości gromadzonych przez dekady naukowych danych i doszukiwanie się w nich spisku postępowców, nie powinno tłumić chęci przetrwania.
Gdy więc gołym okiem widać postępujące z roku na rok przeobrażenia klimatu na dużo cieplejszy, należałoby zacząć planować, jak się odnaleźć w nowych czasach. Ten prosty wniosek powinien łączyć ponad podziałami nawet klimatycznych negacjonistów z najbardziej żarliwymi obrońcami środowiska naturalnego. Tymczasem na polskim podwórku trwa festiwal myślenia życzeniowego.
W jego efekcie dominują dwie postawy. Pierwsza, nadal charakterystyczna dla większości, sprowadza się do stwierdzenia: „jakoś to będzie”. Druga, bliska wszystkim deklarującym swą wielką wiarę w naukę i postęp, skupiona jest na jednej rzeczy, a mianowicie redukcji za wszelką cenę emisji dwutlenku węgla. Co ma stanowić panaceum na nadchodzące zagrożenia, ponieważ jak emisję Polacy zredukują, to one znikną i wszystko będzie tak, jak było. Eksponowane przy tym wyliczenia przypominają coraz bardziej sportowe rankingi. Ścigają się w nich liczby określające: stężenie CO2 w ziemskiej atmosferze oraz średnioroczny wzrost temperatur, a za nimi gonią deklaracje krajów Europy Zachodniej o ile statystycznie zmniejszą emisję gazów cieplarnianych w kolejnych latach. Wykresy te prezentują się tak fascynująco, że publiczności umyka sedno sprawy. Nie ma już mianowicie najmniejszej szansy na zatrzymanie głębokich zmian klimatycznych!
Nie dokona tego malutka Polska, ani nawet cała Unia Europejska. Jedyne, co możemy racjonalnego uczynić w obrębie naszego państwa, to przede wszystkim zacząć się na nachodzące skutki klimatycznego kryzysu szykować. Aby to wreszcie dostrzec należy popatrzeć na inne liczby. Bardzo obrazowo zaprezentowano je w opracowanym w zeszłym roku przez 57 instytucji naukowych raporcie "Global Carbon Budget 2017". Otóż obecnie za aż 27 proc. dwutlenku węgla, wyemitowanego do ziemskiej atmosfery, odpowiadają Chiny. Gdy dorzuca się do tego jeszcze gospodarkę USA i Indii otrzymuje się połowę światowej emisji CO2. Tymczasem cała Unia Europejska odpowiada za marne 10 proc. Zaś Polska za 0.9 proc.
Gdyby w imię ratowania planety wszyscy mieszkańcy III RP najpierw wyrżnęli co do sztuki emitujące gazy cieplarniane krowy, po czym popełnili zbiorowe samobójstwo, to ich chwalebne poświecenie w skali globu byłoby czymś na granicy błędu statystycznego. Osiągnięta redukcja emisji CO2 pozostałby niezauważalna. Nawet jeśli w ślady bohaterskich Polaków poszliby mieszkańcy wszystkich krajów UE (nie odpuszczając żadnej, europejskiej krowie) sukces okazałby się krótkotrwały.
Państwa trójki: Chiny, USA i Indie każdego roku emitują o prawie 2 proc. więcej dwutlenku węgla, więc ubytek Europy udałoby im się uzupełnić w ciągu dekady. Starania Unii Europejskiej, by przekonać je do zmiany trendu (o zbiorowym samobójstwie nie wspominając) owocują od lat tymi samymi, budującymi deklaracjami, zupełnie nie przekuwającymi się na czyny. Przy czym za prezydentury Donalda Trumpa nawet ładne deklaracje się skończyły.
Jeśli udałoby się więc cały polski sektor energetyczny uniezależnić od węgla (co nota bene z wielu względów byłoby pożądane) i tak do kraju nad Wisłą zmiana klimatu przyjedzie. Co więcej nieuchronnie bardzo zaboli, ponieważ zdestabilizuje większość czynników mających wpływ na życie społeczeństwa.
Na Starym Kontynencie, od czasów istnienia pierwszych państw, z takim wyzwaniem musiano do tej pory zmierzyć się tylko raz. Szybko następująca, długotrwała zamiana klimatu nadciągnęła w Europie około roku 1307. Przez wcześniejsze półtora tysiąca lat na Starym Kontynencie było słonecznie i ciepło. W Polsce liczne winnice rozciągały się w pasie od Zielonej Góry po Przemyśl. Grenlandię i Islandię zasiedlali Wikingowie, wyprawiający się północnym szlakiem żeglugowym do Kanady, bez świadomości, że oto odkryli Amerykę. I nagle nadeszły mrozy, jakich nie pamiętano. Astronomowie łączą je z tzw. "Minimum Wolfa", którego apogeum przypadło na rok 1324. Słońce nagle przestało emitować tyle energii, co zazwyczaj i przez następne 400 lat „ożywiało się” zdecydowanie słabiej i rzadziej, niż robiło to wcześniej.
Mała epoka lodowcowa zaszokowała mieszkańców Europy niekończącymi się zimami. "Było bowiem między Danią, Słowiańskim Krajem i Jutlandią zamarznięte całe Morze Bałtyckie, tak że rozbójnicy przychodzący ze Słowiańskiego Kraju splądrowali niektóre okolice Danii, a pośrodku morza na lodzie były założone gospody dla przyjezdnych" - zapisano w niemieckiej kronice "Annales Lubicenses" zimą 1324 r. Po czym długotrwałe ochłodzenie zaczęło zabijać. Krótkie, deszczowe wiosny i lata owocowały słabymi zbiorami i klęskami głodu. Po nich nadeszły epidemie, jakich nigdy wcześniej nie doświadczono, na czele z dżumą. Gwałtownie rosła też liczba wojen.
W ciągu stu lat od "Minimum Wolfa" liczba mieszkańców Europy zmalał z 80 mln do niecałych 30 mln. Jednak, ci co przetrwali, bardzo wiele się nauczyli. Do chłodniejszego klimatu przystosowano uprawy roślin, hodowlę zwierząt i budownictwo. Równie istotne zmiany nastąpiły w funkcjonowaniu państw. Skończyły się czasy rozdrobnionych państewek feudalnych, które zespalała wspólna, chrześcijańska tożsamość. Zastąpiły je coraz bardziej scentralizowane, wielkie monarchie, zmierzające w stronę agresywnie walczących o swe interesy państw narodowych. Gdy po czterech wiekach raz mroźniejszych raz cieplejszych dekad Słońce w latach 1645-1715 zafundowało Europie na pożegnanie małej epoki lodowcowej "Minimum Maundera" i średnia temperatura była jeszcze niższa, niż za "Minimum Wolfa", żadna katastrofa nie nastąpiła. Stary Kontynent potraktował klimatyczną anomalię, jak przykrą niedogodność, ponieważ był na nią znakomicie przygotowany.
Wszystkich skutków gwałtownego ocieplania klimatu nie da się przewidzieć. Jednak rzeczą wręcz oczywistą jest, że mniej boleśnie odczują je społeczeństwa tych państw, które są lepiej zorganizowane i przygotowane. To oznacza posiadanie sprawnych służb ratowniczych oraz policji i wojska gotowych błyskawicznie je wesprzeć. To samo się tyczy służby zdrowia i nie przepełnionych na co dzień szpitali, gotowych na przyjęcie ofiar. Wymaga gromadzenia strategicznych zapasów leków i żywności.
Wymusza posiadanie administracji lokalnej, zdolne wziąć na siebie koordynowanie działaniem wszelkich służb oraz potrafiącej zapanować nad paniką wśród ludności. Tę wyliczankę można kontynuować jeszcze bardzo długo, bo susza wraz z upalnymi latami każe zadbać o zasoby wodne kraju i zapewnienie nawadniania pól. Co może i tak nie wystarczyć. Wówczas konieczne stają się nowe odmiany roślin i gatunki zwierząt hodowlanych, przystosowane do cieplejszego klimatu. Obszarów potencjalnych zagrożeń jest mnóstwo. Już należałoby tworzyć plany, jak stawiać im czoło, a nie jak w średniowieczu uczyć na błędach.
To czy III RP w końcu zgodzi się na odrzucone zapisy unijnego szczytu (a pewnie za jakiś czas zgodzi) pomoże światu tak samo, jak umarłemu kadzidło. Natomiast swoim obywatelom, w nadchodzącej coraz szybciej przyszłości, ma jeszcze szansę nieść realną pomoc.