W czerwcu dowiedzieliśmy się, że ZUS zrewaloryzował nam stan kont w rekordowej wysokości i przybyło nam – bagatela – ponad 200 mld zł! Oczywiście na papierze, bo zapisy kont są czysto księgowe – ZUS wydaje otrzymywane składki na bieżąco. Dlatego tak naprawdę mogliśmy się poczuć bogatsi wirtualnie – rekordziści nawet o ponad 100 tys. zł. W praktyce to zobowiązanie państwa, że kiedyś wypłaci nam świadczenie. Realnie istniejące pieniądze są jedynie w OFE, a w przyszłości – w PPK.
Niemniej jednak naprawdę warto przyjrzeć się w liście z ZUS pozycji dotyczącej przyszłej (hipotetycznej) emerytury. I policzyć, jaka jest stopa zastąpienia. I tu nas czeka – jak co roku – szok, o ile zdamy sobie sprawę, co oznaczają wyliczenia ZUS. Otóż stopa zastąpienia oscyluje z grubsza wokół 30–35 proc., czyli umownie, przechodząc na emeryturę, możemy liczyć z grubsza na dożywotnie świadczenie w jednej trzeciej wysokości. I to jest najważniejsza informacja, która powinna się przebić do świadomości Polaków, bo inaczej na emeryturze będą klepać biedę.
To wynik zmiany systemu emerytalnego w 1999 r. i powiązania wysokości świadczenia ze zgromadzonymi składkami: im dłużej pracujemy i więcej zgromadzimy składek we wszystkich filarach, tym wyższa emerytura, bo system premiuje długi staż na rynku pracy. I odwrotnie. Krótka praca i mało składek skazuje nas na ubóstwo. Ale to jest jednak powszechnie lekceważone.
Niestety, poziom świadomości emerytalnej jest u nas bardzo niski. Polacy uważają, że "jakoś to będzie", "pieniądze się znajdą" itd. Wzmacnia ich w tym przekonaniu wypłata w tym roku ekstra 13. emerytury, co dla milionów może być dowodem, że finanse publiczne i system emerytalny mają się świetnie, skoro możliwe są takie finansowe fajerwerki. A tak wcale nie jest. Co gorsza, mamy więcej usypiających sygnałów, że "jakoś to będzie". Jednym z nich jest jeszcze wysoka, bo ok. 55-60 proc. stopa zastąpienia dla pokolenia naszych rodziców. Skoro widzimy, że nie jest im tak źle, to czym się przejmować? Tymczasem rewolucja emerytalna sprzed dwóch dekad dla naszego – jeszcze długo pracującego – pokolenia oznacza tyle, że różnica w stopie zastąpienia będzie katastrofalna, bo tylko tak można określić poziom 20–25 pkt proc.
W szczególnie trudnej sytuacji znajdują się kobiety, bo nie dość, że mniej zarabiają od mężczyzn (luka płacowa), to mają krótszy staż pracy (wychowy wanie dzieci) i gromadzą mniejsze składki. Już obecnie coraz mocniej rozwierają się nożyce między wysokością emerytur mężczyzn i kobiet. Dodatkowym ciosem dla emerytur kobiet jest obniżenie wieku, bo zgromadzą mniej składek.
Zatem nie ma wyjścia – trzeba dodatkowo oszczędzać. Tyle że dobrowolne oszczędzanie (czyli ograniczanie konsumpcji) idzie nam jak po grudzie. Według danych Komisji Nadzoru Finansowego na koniec zeszłego roku konta IKE posiadało prawie milion osób (5,8 proc. osób pracujących), które zgromadziły tam 8,7 mld zł. Do tego dochodzi 730 tys. kont IKZE z 2,3 mld zł.
Wniosek z tego, że ani zachęty podatkowe, ani inne nie są w stanie masowo skłonić Polaków do wyjścia ze strefy konsumpcji do strefy oszczędzania długoterminowego, aby zwiększyć przyszłe emerytury. Dlatego trzeba ich do tego "szturchnąć" – używając nomenklatury z ekonomii behawioralnej.
Takim właśnie "szturchnięciem" jest program PPK, który ruszył od 1 lipca. Nie miejmy złudzeń: jeśli chodzi o stopę zastąpienia, nie przyniesie on rewolucji i emerytur rzędu 70–80 proc. ostatniej pensji, a jedynie być może pozwoli dojść do granicy ok. 50 proc. Ale to i tak lepiej niż 30 proc., bo tak niskie emerytury mogą grozić nawet niepokojami społecznymi, jeśli ludzie – żyjący coraz dłużej – nie będą mieli środków na utrzymanie, leczenie, opiekę geriatryczną itd.
Dlatego przeczytanie listu z ZUS i chwila refleksji nad własną przyszłością jest tak bardzo ważna. Być może to jeden z najważniejszych listów, jakie miliony Polaków dostało w życiu. Bo jeśli dzięki temu zrozumieją, o co chodzi z problemem przyszłych emerytur, to zapisani z automatu nie wypiszą się na własne życzenie z PPK i zwiększą swoje szanse na lepszy poziom życia, kiedy zakończą pracę. Bo bez PPK, do którego dokłada się przecież także państwo i pracodawca, mają dużą szansę, że zostaną na emerytalnym lodzie. A jedyne, co w zamian zyskają, to utrzymanie aktualnej wypłaty na rękę, zamiast zainwestowanie miesięcznie 2 proc. z pensji w emerytalną przyszłość. To nie będą pieniądze "zabrane" – jak straszą tabloidy – tylko będą pracować na indywidualnym koncie, którego prywatna własność jest zagwarantowana ustawowo, czyli w praktyce będzie mieć status podobny do lokaty bankowej. Zatem – przynajmniej teoretycznie – nikt nigdy nie powinien próbować ich zabrać pod pozorem, że są to środki publiczne (jak stało się z OFE). PPK pod tym względem to nie będzie żadne OFE bis, tylko zagwarantowane prawnie środki prywatne, które będą szansą na godniejsze życie na emeryturze, bo aktualnie ze stopy zastąpienia wynika, że grozi nam bieda na starość. Dlatego szczególnie w tym roku nie warto wrzucać listu z ZUS do szuflady, tylko go przeczytać i się zastanowić.