Dyplomata nic nowego nie powiedział, oświadczając, iż jest: "obraźliwe oczekiwać od amerykańskiego podatnika", że nadal będzie akceptował utrzymanie na jego koszt 35 tys. żołnierzy wraz z cywilną obsługą w RFN, gdy:Niemcy wykorzystują pieniądze z nadwyżki handlowej na własne cele. Zabrzmiało to jak codzienny tweet Donalda Trumpa.

Reklama

Jednak, niczym wsadzenie kija w mrowisko, podziałało uzupełnienie groźby o stwierdzenie, że cześć wycofanych jednostek trafi do Polski. Dla podniesienia temperatury rezydująca w Warszawie pani ambasador Georgette Mosbacher zatwitowała: W przeciwieństwie do Niemiec, Polska wypełnia zobowiązanie do wydatkowania 2 proc. PKB na rzecz NATO. Chętnie byśmy powitali w Polsce amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Niemczech.

To, że amerykańskie grillowanie podniosło Niemcom ciśnienie najlepiej widać po reakcjach tamtejszej prasy, wyrażającej swą sympatię dla Trumpa i Polaków w sposób daleko odbiegający o standardów politycznej poprawności. Akurat Polsce wolno grać rolę posłusznego pieska Trumpa. Kraj, dla którego solidarność w Europie staje się coraz bardziej obcym pojęciem. Zgarniać kasę od UE, to tak - Polska jest największym beneficjentem środków unijnych - ale siedzą cicho, kiedy mowa o niemiłych zobowiązaniach, takich jak rozdzielenie uchodźców – zirytował się "Der neue Tag".

Reklama

Rozżalone protekcjonalnym traktowaniem przez Waszyngton niemieckie media zachowywały się jak skarcony przez nauczyciela uczeń przenoszący swoją frustrację na klasowego prymusa, stawianego za wzór. W nagrodę amerykańskie wojska mogą przenieść się do Polski, bo Warszawa jest z punktu widzenia Trumpa wzorowym sojusznikiem – informował "Rhein-Zeitung, dodając z irytacją, że: Prezydenta USA nie interesuje przy tym fakt, że z budżetem na obronę rzędu niespełna 11 mld euro, polskie wydatki nie sięgają nawet jednej czwartej budżetu obronnego Niemiec w wysokości 43,2 mld euro. Pomimo nieukrywanej złości, generalnie jednak przeważały opinie, iż Amerykanie blefują, bo wycofanie wojsk z Niemiec im się po prostu nie opłaca.

Nota bene zupełnie tak, jak na obecnym etapie jest nieopłacalna z punktu bieżącej ekonomi wojna handlowa z Chinami. Jednak w tym przypadku Trump rachunek ekonomiczny złożył na ołtarzu korzyści strategicznych, które niesie za sobą powstrzymywanie gospodarczej i politycznej ekspansji Państwa Środka, nim podważy ono światową dominację USA. Także i to potęguje niemiecką frustrację.

Reklama

Fundamentem rozwoju gospodarki RFN jest eksport. Każde uderzenie w światowy handel koncerny za Odrą odczuwają wyjątkowo mocno. Już dziś prognozy dotyczące niemieckiego PKB są najgorsze od 2011 r., czyli czasów apogeum światowego kryzysu. Ogłoszona zaś w tym tygodniu zmiana indeksu ZEW (za jego pomocą analizuje się nastroje wśród przedsiębiorcó, inwestorów i ekonomistów) wyniosła minus 44 pkt. W historii istnienia ZEW nie odnotowano mocniejszego skoku pesymizmu. A w powietrzu wisi jeszcze groźba nałożenia przez Stany Zjednoczone sankcji na przedsiębiorstwa uczestniczące w budowie gazociągu Nord Stream 2.

Zsumowanie tylko tych kilku elementów obrazuje, jak mocno rozbieżne stały się w ostatnich latach interesy strategiczne Stanów Zjednoczonych oraz RFN. Ten fakt pcha Berlin w starą pułapkę, bo Niemcy są niezmiennie zbyt wielkie na Europę i zbyt małe na cały świat. Otwiera się ona w momencie, gdy Berlin przestaje się dobrowolnie godzić na samoograniczenie swych ambicji politycznych i gospodarczych, a jednocześnie odczuwa frustrację z powodu dominacji większego mocarstwa.

Owa pułapka nie mogła zaistnieć, gdy przez kilkaset lat w centrum Starego Kontynentu istniał konglomerat licznych państw i państewek zamieszkanych przez niemiecką nację, tworzących luźny związek - pod nazwą Rzeszy. Dopiero zjednoczenie ich dokonane w XIX w. przez Prusy zademonstrowało Europie, jak potężne może być niemieckie państwo. Pierwszy jego kanclerz Otto von Bismarck długo powściągał apetyty elit młodego mocarstwa pragmatycznie uznając, iż wolne, acz konsekwentne zdominowanie Europy, powinno je w zupełności zadowolić.

"Żelaznego kanclerza" zmusił do odejścia młody cesarz Wilhelm II, któremu marzyło się władanie światowym supermocarstwem, takim jak Wielka Brytania. Pech Niemiec polegał na tym, że pomimo posiadania znakomicie funkcjonującej administracji, nowoczesnej armii oraz rozwijającej się w imponującym stylu gospodarki, zawsze zderzali się z potężniejszym przeciwnikiem. Wielka Brytania (wsparta przez Francję i innych sojuszników), a potem Stany Zjednoczone, posiadały atuty pozostające poza zasięgiem Niemiec.

Oba anglosaskie mocarstwa dzięki swemu położeniu i potencjałowi kontrolowały morskie szlaki komunikacyjne w skali globu. Od czasu starożytnego Rzymu wiadomo, że kto włada morzami, rządzi na lądzie, bo zawsze jest w stanie transportować więcej, szybciej i dalej - zarówno towarów jak i wojsk. Poza tym ma możność budowania sojuszy w światowej skali, pozyskując sobie aliantów w strategicznych miejscach globu. Ubocznym skutkiem takiej dominacji jest konieczność pacyfikowania zawczasu wszystkich państw, chcących ją podważyć.

Sfrustrowane ograniczaniem ich rozwoju i ekspansji Niemcy wszczęły dwie wojny światowe, choć szanse zwycięstwa Berlina były tak naprawdę iluzoryczne. Bolesne nauczki sprawiły, że RFN od momentu narodzin stała się wzorem samoograniczania w polityce międzynarodowej, skupiając się na rozwoju gospodarczym. Było to o tyle łatwe, że od klęski w II wojnie światowej niemieckie interesy znakomicie współgrały z interesami Stanów Zjednoczonych. Dobra koegzystencja supermocarstwa z pokonanym mocarstwem trwała aż 70 lat.

Gdyby szukać przyczyn, jakie właśnie niszczą tę kooperację, to prezentują się one wręcz paradoksalnie. Ameryka przez drugą połowę XX w. budowała system międzynarodowych organizacji (od Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego i WTO poczynając), promujących wolny handel w skali świata. Dzięki temu nadeszła era globalizacji. Jednak głównymi beneficjentami amerykańskiego systemu stali się najwięksi eksporterzy, czyli Chiny oraz Niemcy. Ci drudzy za sprawą uporu Francuzów, żądających zacieśnienia Unii Europejskiej za pomocą wspólnej waluty, dostali turbodoładowanie w postaci euro.

Europejski pieniądz, zawsze słabszy niż byłaby niemiecka marka, znakomicie ułatwił RFN zdobycie pozycji trzeciego eksportera. Gospodarka kraju liczącego 80 mln mieszkańców w rankingu eksporterów stale depcze po piętach o kilka skal większym Amerykanom i Chińczykom. Ale każdy sukces ma skutki uboczne. Jak przyznała w tym tygodniu kanclerz Angela Merkel, podczas spotkania w Stralsundzie z czytelnikami dziennika "Ostsee-Zeitung", gospodarka RFN jest uzależniona od eksportu.

Kiedy więc Trump uderza w światowy handel, by dopiec Pekinowi, to Chińczycy dostają kataru, ale dużo mniejsi Niemcy mają stany przedzawałowe. Nie widać też pomysłu, jak bezboleśnie Berlin mógłby pokonać swe uzależnienie. Nic więc dziwnego, że niemiecka frustracja rośnie, zwłaszcza gdy Waszyngton bezwzględnie realizuje swe interesy. Jednym z nich jest wyłuskiwanie w Europie oddanych sojuszników, którzy w swej polityce zagranicznej pozycjonowaliby się nie na Unię Europejską lub Berlin, lecz pozostawali lojalni jedynie wobec USA.

Granie kwestią baz i podkopywanie pozycji RFN jest tylko jednym z elementów takiego przebudowywania światowego porządku, by Stanom Zjednoczonym udało się zachować dotychczasową rolę. Sfrustrowany Berlin wydaje się w tym wszystkim mocno zagubiony. Byle tylko nie poszedł za instynktem, że skoro jest się bezradnym wobec nauczyciela, to można przynajmniej podczas przerwy zaczaić się na klasowego prymusa i porządnie przetrzepać mu skórę.