- Jesteśmy lepiej niż w poprzednich cyklach przygotowani na okres dekoniunktury. Polska przejdzie przez spowolnienie suchą stopą, a wzrost PKB po tegorocznym powyżej 4,5 proc. wyniesie w przyszłym roku ponad 3,5 proc. - uważa Paweł Borys.

Reklama

Trwa ładowanie wpisu

Szef PFR twierdzi także, że "budżet na 2020 r. jest nie tylko ambitny, jeśli chodzi o chęć zbilansowania dochodów i wydatków, lecz także redystrybucyjny. Zyskują osoby o niższych dochodach, które mają większą skłonność do konsumpcji".

Jak globalne spowolnienie gospodarcze będzie wyglądało w Polsce?

Ono oczywiście będzie trwało przez kolejny rok zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i strefie euro. Uważam, że w USA do recesji nie dojdzie, a pogarszające się wskaźniki to cykliczne spowolnienie plus efekt wojny handlowej, chociaż ta nie odbija się jeszcze zbyt mocno na gospodarce realnej. Polska przejdzie przez to spowolnienie suchą stopą, a wzrost PKB z tegorocznych powyżej 4,5 proc. wyniesie w przyszłym roku ponad 3,5 proc. Jesteśmy lepiej niż w poprzednich cyklach przygotowani na okres dekoniunktury. Przede wszystkim chodzi o sytuację na rynku pracy. Bezrobocie zawsze rośnie przy spowolnieniu, a obecnie mamy tak wiele wakatów, że to ich liczba będzie się zmniejszała. To będzie naturalny amortyzator. Kolejny element, który pozwala patrzeć ze spokojem w przyszłość, to inwestycje. W 2019 r. mamy maksimum, jeśli chodzi o inwestycje publiczne i ich wpływ na PKB. W przyszłym roku one będą kontrybuowały negatywnie do wzrostu, ale pozytywny wzrost widać w sektorze prywatnym.

Reklama

Tyle że w okresie spowolnienia sektor prywatny też ogranicza wydatki inwestycyjne.

Tak, ale procesy inwestycyjne trwają jakiś czas, a jeśli zostały zapoczątkowane w tym roku, to można oczekiwać, że ich pozytywny wpływ na gospodarkę przez kolejne kwartały będzie występował. Kolejny, kluczowy element, na który warto zwrócić uwagę, to rozjazd naszego eksportu i wzrostu z koniunkturą w Niemczech. To wynika z tego, że wskaźnik PMI, który faktycznie pokazuje spadek zamówień, co powinno wskazywać na pogorszenie koniunktury, nie uwzględnia napływu nowych bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Nowe moce produkcyjne są w Polsce oddawane do użytku i to per saldo powoduje, że mamy kompensację pogorszenia sytuacji w Niemczech. Silna pozostanie też u nas konsumpcja, więc nawet jeśli recesja w strefie euro okazałaby się głębsza, to możemy być umiarkowanie spokojni, bo nasz wzrost powinien pozostać silny, a bezrobocie nie będzie mocno wzrastać.

Część amerykańskich ekonomistów uważa jednak, że jeśli nadejdzie jakiś kryzys, to jego wybuch nie będzie procesem tak gwałtownym jak w 2008 r., ale będzie sumą wielu spraw mniejszego kalibru. To jednak spowoduje, że będzie trwał znacznie dłużej.

Rok temu mówiłem, że największym zagrożeniem dla gospodarki globalnej są wojny handlowe. Dla naszej gospodarki to też ryzyko, szczególnie jeśli USA zdecydowałyby się na nałożenie dodatkowych ceł na produkty z niektórych krajów strefy euro. To byłby cios w branżę motoryzacyjną, a my należymy do jej łańcucha dostaw. Teraz obserwujemy cykliczne spowolnienie, które jest pogłębione przez wojny handlowe, uderzające głównie w niemiecki przemysł, grozi recesją w strefie euro. Choć na razie ryzyko głębszego kryzysu z ich powodu jest mało prawdopodobne i nie widać silnych zmian w światowym handlu, stąd wpływ na gospodarkę napięć na linii USA i Chiny jest na razie niewielki. Bardziej widoczne są efekty wtórne, pogarszające sentyment przedsiębiorców czy inwestorów, co przekłada się na spadki na rynku akcji i bardzo niskie rentowności obligacji. W Polsce odbija się to także na koniunkturze na GPW i spadku rentowności, ale wzrost PKB jest silny, amortyzowany konsumpcją i inwestycjami, w tym zagranicznymi.

Jakie są wewnętrzne ryzyka w Polsce?

Największe, mogące wywołać prawdziwy kryzys gospodarczy, to wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w sprawie kredytów frankowych. Jeśli decyzja trybunału pójdzie w tym kierunku, że kredyty frankowe zostaną zamienione na złotowe, ale pozostanie oprocentowanie LIBOR-em, to nasze banki znajdą się pod dużą presją. Same spekulacje co do wyroku TSUE doprowadziły do tego, że jeden z banków stracił jedną trzecią swojej giełdowej kapitalizacji i większość banków notowanych jest na GPW poniżej aktywów netto. Nagle może się okazać, że duża część sektora bankowego będzie musiała mocno przykręcić kurek z kredytami ze względów kapitałowych. Tym kanałem możemy sobie sprowadzić poważne problemy w gospodarce. Jednocześnie uważam, że interpretacje, które przedstawia rzecznik TSUE, są fundamentalnie niesprawiedliwe z perspektywy kredytobiorców w złotych. Głęboko nielogiczne z perspektywy ekonomicznej jest twierdzenie, że kredyt może być w złotych, a oprocentowanie mieć takie, jakby był w szwajcarskiej walucie. Nie wiem, jak takim ryzykiem w sektorze bankowym zarządzać. To mógłby być Czarny Łabędź!

Jakie państwo ma w tej sprawie instrumenty wsparcia dla banków?

Szczęśliwie od lat banki posiadające kredyty frankowe w większości zbudowały solidne bufory kapitałowe. Dużo zależy od szczegółów i podejścia polskich sądów. Niestety, widzę w wyroku TSUE istotne ryzyko zawirowań w naszym sektorze bankowym i gospodarce.

Czy w świetle tego, o czym mówimy, przygotowany projekt budżetu państwa na 2020 r. nie jest zbyt optymistyczny?

Budżet jest ambitny, ale to bardzo pozytywne, że premier Mateusz Morawiecki taki cel chce realizować. Rząd, realizując m.in. regułę wydatkową, przedstawił zrównoważony plan na 2020 r. Reguła ta w dobrych czasach działa tak, że ogranicza możliwość wzrostu wydatków. Część dochodów to jednorazowe działania. Jeśli jednak je wyłączymy i popatrzymy na deficyt strukturalny, który oblicza się właśnie m.in. bez wpływu zdarzeń o charakterze jednorazowym i cyklicznym, to widać, że mamy jednoznaczny trend konsolidacji fiskalnej, i to przy nowych wydatkach socjalnych rzędu 60 mld zł.

Część ekonomistów twierdzi, że przy spowolnieniu zaciskanie budżetowego pasa może je tylko pogłębić.

Zwróciłbym jednak uwagę, że to budżet nie tylko ambitny, jeśli chodzi o chęć zbilansowania dochodów i wydatków, ale także redystrybucyjny. Zyskują osoby o niższych dochodach, które mają większą skłonność do konsumpcji. To zaś jest dla gospodarki pozytywne. Obniżka PIT dla młodych, obniżka stawki tego podatku do 17 proc. czy rozszerzenie programu 500+ będą miały większy wpływ na konsumpcję niż np. podwyższenie wszystkim kwoty wolnej. Jeśli chodzi zaś o inwestycje centralne, to w budżecie nie ma dwóch podstawowych komponentów, czyli wydatków PLK i GDDKiA na infrastrukturę kolejową i drogową. Oba programy mogą cały czas podtrzymywać inwestycje publiczne w przyszłym roku. Dlatego nie widzę, aby budżet państwa niósł jakieś ryzyka dla wzrostu. Pamiętajmy też o polityce pieniężnej. Zrównoważony budżet w sytuacji, gdy polityka pieniężna jest coraz bardziej ekspansywna – przy rosnącej inflacji realne stopy procentowe pozostają ujemne – pozwala dłużej nie podnosić stóp procentowych. Myślę, że gdyby budżet był mniej restrykcyjny, wówczas w 2020 r. obserwowalibyśmy, jak Rada Polityki Pieniężnej podnosi koszt kredytu.

Z punktu widzenia inwestycji istotną rolę miała Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju, a tam...

Sporo udało się zrobić. Przede wszystkim realizowany jest podstawowy cel, czyli doganianie w poziomie rozwoju Europy Zachodniej, i co roku zmniejszamy ten dystans. Obecnie wzrost PKB jest czterokrotnie szybszy niż w strefie euro.

Wiele rzeczy też nie udało się osiągnąć, jak choćby doprowadzić stopy inwestycji do 25 proc. PKB, zbudować luxtorpedy, miliona aut elektrycznych czy promu.

W obszarach SOR związanych z budową kapitału, czyli mam na myśli pracownicze plany kapitałowe czy przygotowania zmian w OFE, udało nam się zrealizować to, co zaplanowaliśmy. Jeżeli chodzi o innowacje, czyli to, za co odpowiadał PFR, też udało nam się osiągnąć cele. Mamy w tej chwili największy rynek venture capital w tej części Europy. Oczywiście efekty tych programów będą widoczne za jakiś czas. Udaje się upowszechniać autobusy elektryczne w polskich miastach. W przypadku luxtorpedy faktycznie mniej się wydarzyło, ale zwracam uwagę, że program kolei szybkich prędkości będzie rozwijany przy okazji budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego. Nie udało się zwiększyć stopy inwestycji, bo mieliśmy przerwę między dwiema wieloletnimi perspektywami finansowymi UE, a dodatkowo gospodarka rosła napędzana przez konsumpcję, więc rosnące PKB powodowało, że inwestycje w relacji do niego malały. Od półtora roku inwestycje publiczne, absorpcja funduszy unijnych i ożywienie w prywatnych dają nadzieję, że w tym roku nakłady zwiększą się o 8–9 proc. Dojście do 25 proc. PKB będzie jednak długim marszem, choć jest potrzebne.

Jeśli chodzi o Mieszkanie+, to również nic się specjalnego nie dzieje.

Z tym się nie zgodzę. W tym programie założono zbyt szybki harmonogram realizacji. Procesy inwestycyjne, budowlane, które są realizowane na zasadach komercyjnych, tak jak to robi nasz fundusz, powodują, że na efekty trzeba czekać lata. Wiem, co robi PFR Nieruchomości, program się naprawdę rozkręca od kilku kwartałów i zapowiadane przez premiera 38 tys. mieszkań jest już rzeczywiście na różnych etapach inwestycji.

Ale czy tyle mieszkań jest w budowie? Wtedy można byłoby zakreślić horyzont czasowy oddania ich do użytku i rozliczać odpowiedzialnych za program.

Etapy przygotowań są różne. Czasem jest to dopiero projektowanie i uzyskiwanie pozwoleń na budowę, ale są to konkretne lokalizacje. Nasz cel, aby dojść do 50 tys. mieszkań w programie, do budowy których jest decyzja i znajdują się one choćby na wczesnym etapie inwestycji, w ciągu pół roku jest jak najbardziej realny. Procesy budowlane to są kolejne lata, ale program będzie przynosił efekty. Trzeba tylko realnie oceniać czas, jaki jest potrzebny na realizację tych inwestycji.

To jednak tylko połowa z obiecywanych 100 tys. mieszkań.

Druga jest w Krajowym Zasobie Nieruchomości.

Od momentu utworzenia PFR pełni swoją rolę jako inwestor, jako inwestycyjne ramię polityki gospodarczej rządu. Jak się sprawdził?

Trzy lata temu zakładaliśmy kilkanaście inwestycji na kilka miliardów złotych. Dziś łącznie mamy ich trzydzieści: infrastrukturalnych, samorządowych czy spółki. Ich łączna wartość to 28 mld zł, a sam nasz wkład to 8 mld zł. Oprócz tego ważna jest nasza rola jako funduszu funduszy. Powinniśmy mobilizować kapitał prywatny, tworzyć profesjonalne zespoły zarządzające, wspierać tworzenie funduszy private equity i czy venture capital w Polsce. Spośród 500 różnych propozycji venture capital wybraliśmy 29 najlepszych. Dziś dysponują kwotą 2 mld zł i te inwestycje się rozpędzają. Powołaliśmy także fundusz funduszy private equity i mamy już pierwsze inwestycje w tym roku. Czyli mamy ponad 30 inwestycji w fundusze. Efekty tych działań będą widoczne przez lata, a pojawią się kolejne. Jestem przekonany, że do końca przyszłego roku będzie około 150 inwestycji w młode, innowacyjne firmy w ramach tego programu.

Czy w tej chwili PFR myśli o nowych obszarach inwestycji?

Nowe obszary w naszej strategii to inwestycje w obszarze transformacji energetycznej, trochę więcej opowiemy o nich w Krynicy. O ile dotąd flagowe dla nas programy dotyczyły inwestycji, innowacji, PPK czy mieszkań, o tyle teraz chcemy być aktywni w tej sferze.

Chodzi o finansowanie OZE?

Myślimy o tych inwestycjach szerzej. OZE będzie stanowiło większość. Możemy finansować projekty solarowe, wiatrowe, zwłaszcza offshore, dotyczy to także sektora biogazowego czy ciepłownictwa. Ale patrzymy także na firmy wdrażające cleantech (technologie minimalizujące negatywny wpływ na środowisko).

Wróćmy do SOR i budowy kapitału. Jego elementem miały być zmiany w OFE. Od czerwca projekt ustawy nie może przejść Stałego Komitetu Rządu. Czy jest jakaś blokada?

Po zakończeniu konsultacji w czerwcu pilotujący projekt resort inwestycji i rozwoju odniósł się do uwag. Myślę, że zwolnienie prac wynika raczej z oceny realności przeprowadzenia tego projektu do końca kadencji. Do wyborów zostało nam tylko jedno posiedzenie Sejmu. Ale projekt budżetu na 2020 r. pokazał, że jest wola polityczna i rząd zamierza wprowadzić ten projekt w życie w następnym roku.

Ale zanim uformuje się nowy rząd, to zrobi się zapewne koniec października (o ile to będzie rząd PiS), mamy zasadę dyskontynuacji, więc rząd musi przyjąć projekt, wnieść go do Sejmu. Może być trudno uchwalić go do końca roku. Możliwe, żeby wszedł na przykład w połowie 2020 r.?

Tu nie ma żadnych ściśle określonych terminów, np. że to rozwiązanie musi wejść na początku roku. W tym przypadku terminy mają znaczenie techniczne. Więc w przyszłym roku będzie 12 miesięcy i w każdym z nich ten projekt będzie można wdrożyć.

Ale jeśli zmiany weszłyby pod koniec roku, czy szybkie wniesienie opłaty przekształceniowej nie obciąży OFE? Nie będzie nagłej wyprzedaży aktywów?

Fundusze mają odpowiednie kwoty w gotówce, więc z ich punktu widzenia, czy opłata będzie w grudniu, czy w styczniu, nie ma znaczenia. Proces jest tak wymodelowany, żeby nie było negatywnego wpływu na rynek i tym samym na wartość aktywów. Fundusze mają kilkanaście miliardów aktywów w gotówce plus akcje zagranicznych firm wartości około 10 mld zł, które można szybko spieniężyć. Uważam, że zaproponowanie wyboru uczestnikom OFE pomiędzy ZUS a prywatyzacją środków w OFE i ich przeniesieniem na prywatne IKE to najlepsze i uczciwe rozwiązanie, które uporządkuje system emerytalny i obniży niepewność. Opłata przekształceniowa zapewnia równe traktowanie tych, co są w ZUS i tych, co są w OFE, a wybiorą IKE. Na koniec, niezależnie od wyboru, uczestnicy OFE będą mieli tyle samo środków do wypłaty.

Gospodarcza część rządu patrzy z rezerwą na pomysł zniesienia limitu składek na ubezpieczenia społeczne. Jaka jest pana opinia o likwidacji 30-krotności?

Warto uświadamiać, że składka na ZUS to nie podatek, tylko ubezpieczenie społeczne. Wyższa składka oznacza wyższą emeryturę w przyszłości. Czyli te osoby lepiej zarabiające, które wpłacą do ZUS więcej z powodu zniesienia limitu, dostaną większe świadczenia. Choć osobiście, gdybym mógł wybierać, postawiłbym na zrównanie różnych tytułów ubezpieczeń, zwłaszcza z obciążeniem składkami działalności gospodarczej. Dziś mamy do czynienia z arbitrażem na rynku pracy. Osoby prowadzące działalność gospodarczą płacą niskie składki, co nie jest dobre, gdyż zgromadzą mały kapitał na koncie emerytalnym. Choć z racji stażu uzyskają uprawnienia do emerytury minimalnej, to reszta podatników może do części ich emerytur dopłacać. A to te osoby dziś mają najwięcej pieniędzy. Dlatego jestem zwolennikiem wyrównania składek dla różnych tytułów uzyskiwania dochodów: umów o pracę, umów o dzieło czy zleceń oraz działalności gospodarczej. W przypadku działalności gospodarczej można np. uzależnić składkę od dochodu firmy, wtedy część mogłaby nawet płacić składki niższe niż dziś. Więc gdybym miał wybierać, wolałbym to niż zniesienie trzydziestokrotności, ale decyzja oczywiście należy do rządu.