Na razie niepodległością obu wymienionych państw z wielką intensywnością zajmuje się Kreml. Coraz więcej wskazuje na to, że prezydent Putin będzie mógł wkrótce z czystym sumieniem zapisać sobie kilka punktów w rozgrywce, której celem jest maksymalne uzależnienie Białorusi i Ukrainy od Rosji.

Reklama

Na początku tego tygodnia dziennik "Kommiersant" ujawnił treść: "Programu działań Białorusi i Federacji Rosyjskiej dotyczących realizacji umowy o stworzeniu Państwa Związkowego". Jeśli wierzyć w doniesienia gazety (a nie ma powodu, żeby nie wierzyć), wkrótce zostanie przedstawiona przez Moskwę i Mińsk "mapa drogowa", prezentująca przebieg integracji gospodarczej Białorusi z Rosją. Wedle "Kommiersanta" w ciągu trzech najbliższych lat nastąpi połączenie systemów płatniczych, unifikacja banków centralnych oraz "harmonizacja polityki makroekonomicznej" obu krajów. Mówiąc jaśniej - Kreml przejmie nadzór na białoruską gospodarką w kluczowych punktach. Potem zapewne przyjdzie pora na nadzór polityczny. Starzejący się Aleksander Łukaszenko przez ponad dwadzieścia lat mistrzowsko balansował, starając się brać od Rosji jak najwięcej, nie oddając w zamian ani grama białoruskiej suwerenności. Jednak najwyraźniej z powodu ekonomicznej zapaści jego państwa, Putin coraz skuteczniej potrafi przyprzeć go do muru i prezydent Białorusi traci oddech.

Nie lepiej radzi sobie młody prezydent Ukrainy. W połowie tygodnia Wołodymyr Zełenski zgodził się wstępnie na realizację tzw. "planu Steinmeiera". Kilka lat temu prezydent Niemiec zaproponował, żeby stworzone pod protektoratem Rosji: Doniecka Republika Ludowa oraz Ługańska Republika Ludowa, otrzymały szeroką autonomię w ramach państwa ukraińskiego. Zgoda na to jest dla Kremla znakomitą wiadomością, bo oba terytoria oderwane od Ukrainy w 2014 r., wracając formalnie w jej granice, dużo lepiej przysłużą się planom Putina.

Rząd w Kijowie nie ma żadnych narzędzi, by skutecznie wymusić uczciwość przyszłych wyborów władz DRL i ŁRL. Przywódców dwóch marionetkowych republik wiec znów wyznaczy Moskwa. Jednocześnie zyska znakomity przyczółek do ponawiania prób zdobycia kontroli nad resztą Ukrainy. Jeśli mieszkańcy obu separatystycznych terytoriów otrzymają prawo wyboru posłów do ukraińskiego parlamentu oraz prezydenta, zorganizowanie elekcji tak, by 99,9 proc głosów otrzymywali kandydaci wytypowani przez Kreml, nie sprawi problemu. Ewentualne protesty Kijowa można pacyfikować na wiele sposobów. Poczynając od wstrzymywania dostaw gazu i ropy, na groźbie interwencji zbrojnej kończąc. A wszystko w słusznej sprawie, bo przecież Moskwa ma zostać gwarantem realizacji "planu Steinmeiera" i głównym obrońcą autonomii DRL oraz ŁRL.

Dla Polski te krojące się za wschodnią granicą scenariusze nie zwiastują niczego pozytywnego. No może poza szansą napływu kolejnej fali pracowników zza Bugu, szukających nad Wisłą szansy na bezpieczne, normalne i w miarę dostatnie życie. Jednak zaspokojenie obecnego głodu rąk do pracy, to marne pocieszenie wobec kłopotów zaczynających się rysować na horyzoncie. Wchłonięcie Białorusi przez Rosję oraz stopniowe rozczłonkowanie Ukrainy, czy nawet pchnięciem ją w stronę wojny domowej, oznacza dla Polaków koniec "historycznego zacisza".

Reklama

Tym przyjemnym stanem bytu, gdy można mieć byle jakie państwo oraz równie udane rządy i elity, a mimo to nic złego się nie dzieje, rozkoszowaliśmy się przez ostatnie trzydzieści lat. Brak zagrożeń zewnętrznych sprawiał, iż niezależnie jak głupią politykę wewnętrzną i zagraniczną się prowadziło, wszystko rozchodziło się po kościach. Przez trzy dekady Polakom dane było zaznać tego szczęścia, w jakim od wieków mogą się pławić Szwajcarzy i Szwedzi. Starczyło to na osiągnięcie całkiem wymiernego sukcesu gospodarczego, jednak na stworzenia państwa zdolnego przetrwać dziejowe burze, już nie.

Niestety wraz ze zniknięciem buforowych krajów oddzielających Rzeczpospolitą od Rosji (o których powstanie tak rozpaczliwie walczył Piłsudski), żarty się skończą, a zaczną się schody. Zdrowy instynkt samozachowawczy nakazywałby zrobić, co tylko możliwe, aby suwerenność Białorusi i Ukrainy podtrzymywać. Pole manewru oraz potencjał Warszawy są niewielkie, lecz brak sił nie zwalnia żadnego rządu z odpowiedzialności za przyszłość kraju, którym rządzi. Winien więc korzystać z każdej okazji, żeby oferować Mińskowi i Kijowowi inne alternatywy, niż powolne wyrzekanie się suwerenności na rzecz Kremla. Na pewno łatwiej to robić mając lepsze wzajemne relacje. W przypadku Białorusi sprawa jest o tyle trudna, że standardowym zachowaniem prezydenta Łukaszenki jest chęć wyciągnięcie maksimum korzyści od drugiej strony, przy jednoczesnym niedotrzymywaniu własnych zobowiązań.

Poza tym stopień uzależnienia gospodarczego Białorusi od Rosji jest tak olbrzymi, że Mińsk nie może sobie pozwolić na żaden, zbyt śmiały gest. Co innego dużo większa Ukraina, której udało się pięć lat skutecznie stawić opór rosyjskiej interwencji. W tym miejscu zaczyna się właśnie zazębiać kwestia dymisji Włodymyra Wiatrowycza z niepodległością.

Przez ostatnie lata temperatura relacji między Warszawą a Kijowem przywodziła na myśl epokę lodowcową. Po polskiej stronie, gdy władze przejął PiS, wielką rolę odgrywać zaczęły historyczne symbole. Jako szef UINP Wiatrowycz uczynił niezwykle dużo, by budować ukraińska świadomość narodową wokół legendy UPA oraz OUN. Eksponując zasługi tych organizacji w walce o niepodległość z Rosjanami, Niemcami ale i Polakami, jednocześnie starając się relatywizować lub przemilczać popełnione zbrodnie.

Tymczasem nie jest możliwe, żeby polska strona zapomniała o rzezi Wołynia i przeszła do porządku dziennego nad faktem, że dowódcom z UPA za nią odpowiedzialnym, stawia się pomniki. Ukraińska polityka historyczna stała się po 2015 r. problemem trudnym do przejścia, bo rząd Prawa i Sprawiedliwości nie zamierzał wyrzekać się polskich racji. Z kolei Kijów pod rządami prezydenta Petro Poroszenki nie wykazywał chęci do kompromisu, bo wszystkie nadzieje na przyszłość związał z Niemcami. Ostentacyjnie lekceważąc Polskę. Już dwa lata temu, gdy budowa śmiertelnie niebezpiecznego dla ukraińskich interesów gazociągu Nord Stream 2 okazała się priorytetem dla niemieckiego rządu jasne było, że w Berlinie nikt za niepodległą Ukrainę nie zamierza umierać. Sama wymowa "planu Steinmeiera" uzmysławia, iż dla Niemców ważne jest, by nad Dniestrem i Donem panował pokój. Nawet jeśli oznaczać może on całkowity powrót Ukrainy do rosyjskiej strefy wpływów. Z punktu widzenia niemieckich interesów jest to rzecz drugorzędna. Dla reszty krajów zachodnich Ukraina mogłaby nie istnieć.

Dziś, po odejściu Poroszenki i dymisji Wiatrowycza, nowe władze w Kijowie są dla Warszawy niczym tabula rasa. Podczas sierpniowej wizyty w Polsce prezydent Zełenski obiecał odblokowanie prac poszukiwawczych na Ukrainie, jakie chciał prowadzić IPN oraz okazywał chęć propagowania idei pojednania, bez zapominania o dawnych zbrodniach. Usunięcie Wiatrowycza może stanowić sygnał skierowania polityki Kijowa w tę stronę, choć równie dobrze być jedynie "czyszczeniem" administracji państwa, żeby zrobić miejsce dla własnych, lojalnych ludzi (Wiatrowycz otwarcie popierał politycznych konkurentów Zełenskiego). Tak, czy inaczej, znikają przeszkody blokujące polskiemu rządowi możność szybkiej poprawy relacji ze Kijowem. Oczywiście, by tak się stało, musi zaistnieć dużo dobrej woli z obu stron. Jednak póki niepodległej Ukrainy, póty dla bezpieczeństwa Polski warto próbować, na wszelkie dostępne sposoby.