Magdalena Rigamonti: Kiedy pan jedzie do Ameryki?
Jan Komasa: Zaraz, w przyszłym tygodniu. Na miesiąc. Są 93 filmy ze świata, które chcą się znaleźć na liście nominowanych do Oscara. Już w grudniu będzie wiadomo, czy na tej liście będzie „Boże Ciało”. Jadę walczyć, żeby członkowie Akademii oglądali mój film. Zgłosiło się do nas chyba z 10 firm, które chciały promować w Stanach film o chłopaku z poprawczaka, który udawał księdza, oszusta, który mówił ludziom prawdę. Producent wybrał tę, która w zeszłym roku doprowadziła do Oscara „Bohemian Rhapsody”.
Ile jest pieniędzy na amerykańską promocję?
Około 1 mln zł, czyli 250 tys. dol. Dużo. Ale trzeba pamiętać, że tam zorganizowanie jednego pokazu filmowego to pewnie z 10 tys. dol. Trzeba wynająć salę, do tego przekąski, zakąski.
Są Polacy w Hollywood. Pomogą.
Są, ale garstka.
A pan jak domokrążca będzie nakłaniać do swojego filmu.
Tak, trochę jak akwizytor. Jednak regulamin zabrania kontaktowania się bezpośrednio z członkami Akademii, wpływania na nich. Nie mogę więc pukać wprost do właściwych drzwi, nawet e-maila nie mogę wysłać do członków Akademii z zaproszeniem na pokaz. Dużo reguł. A kto przyjdzie na pokaz – tego też nie wiadomo. W tej pierwszej turze może głosować 370 akademików.
I pan zna ich nazwiska?
No właśnie nie. To są ludzie rozsiani po świecie. Mamy pokazy w Los Angeles, San Francisco, Chicago, Nowym Jorku. Wiem, że jest kilku członków w Hamburgu, w Londynie też. Przy Złotych Globach już nie ma takich zasad, można wręcz wysyłać prezenty członkom jury. Ci, którzy mają pieniądze na promocję, sypią je właśnie na Złote Globy. Robią imprezy, bankiety. Zastanawiam się oczywiście, gdzie w tym wszystkim jest film, gdzie w tym wszystkim jest rozmowa, esencja tego, czym się zajmujemy. Prężenie muskułów, igrzyska.
Ale o Oscarze pan marzy?
Jak każdy filmowiec.
Mieliśmy rozmawiać o Kościele.
O Kościele?
O wspólnocie, o łączeniu. Chodzi pan do kościoła?
Jeśli chodzi o Kościół, to trzymam się już tylko mojego przyjaciela, ks. Wojtka Drozdowicza. On dał ślub mnie i mojej żonie.
Dawno temu, prawie 20 lat.
Dawno. Zrozumiał, że można świadomie zawrzeć związek małżeński w bardzo młodym wieku. Potem chrzcił moje dzieci. Jest zawsze blisko moich projektów filmowych. Pomagał też przy scenariuszu „Bożego Ciała”. Dzwoniłem do niego z pytaniami kanonicznymi. Dowiedziałem się, że ksiądz nie może być aseksualny, tylko musi mieć pociąg seksualny, żeby mieć z czym walczyć. Nie może mieć np. znamienia na ręku, musi mieć kompletną liczbę palców, ponieważ nie może dotykać hostii np. dziewięcioma palcami. Twarz księdza powinna być w zasadzie nieskazitelna. Powinien wyglądać jak prezenter telewizyjny. Bez zarostu, bez znamion. Ksiądz też nie może być kaleką, np. kuleć, powłóczyć nogą. To są sztywne reguły korporacyjne. Zadawałem ks. Drozdowiczowi pytania teologiczne, gdzie jest wiara, a gdzie jest religia, czy to idzie w parze. Dużo pięknych rozmów przeprowadziliśmy. Zresztą nie tylko z nim. Również z ks. Markiem Gryglem, z o. Grzegorzem Kramerem. Chcieli rozmawiać, prowadzić dialog.
Nakłaniali pana na powrót do Kościoła?
Jako katolik, jeden z tych ponad 90 proc. polskich katolików, mam poczucie, że to, co jest między mną a Kościołem, jest jak związek. A jak się długo jest z kimś w związku, to zdarza się, że ta druga strona staje się kimś innym, zmienia się i trzeba się jej uczyć na nowo albo...
Zerwać?
Hm.
I pan zerwał?
Mam takie poczucie, że teraz jestem w momencie, kiedy wróciłem do zera, do rozmowy o tym, czy chcę być w Kościele. W takim Kościele. Przecież to jest moment, kiedy wszystko się odwróciło, kiedy księża z ambony otwarcie wspierają jedną opcję polityczną, wpuszczają na Jasną Górę nacjonalistów, nazywają część wiernych tęczową zarazą. To już kiedyś było, ale na marginesie Kościoła, teraz weszło do mainstreamu. To dla mnie głęboko wstydliwe, że szedłem w jakiejś określonej grupie ludzi.
Wstyd panu, że jest pan w Kościele?
Jest mi wstyd za ludzi Kościoła, którzy są u steru, za ich wypowiedzi i za to, że nie są kontrowani przez innych hierarchów.
Arcybiskup Ryś kontruje.
On jeden. Przestałem to śledzić, bo kiedy śledziłem, to się denerwowałem, przestraszyłem się nawet. Wolę zająć się scenariuszami. I robić filmy o tym albo o rzeczach pokrewnych. Tak jak mówiłem, z Kościołem jestem w zerowym punkcie. Musimy się razem zastanowić, co dalej. Bo to, że chcę być w związku, to wiadomo. Zresztą uważam, że jak się robi sztukę, to się wierzy.
W Boga?
W dialog. Jak się robi sztukę, to się wierzy, że istnieje pomost pomiędzy dwiema osobami. Dla mnie istnienie tego pomostu jest czymś ponadludzkim.
Czyli boskim.
Nazywane jest boskim. Czuję po prostu, że to nie jest sprawa przyziemna. Robienie filmów, opowiadanie historii, sklejanie, montowanie, pokazywanie w filmie Jaślisk, miejsca na Podkarpaciu...
To najbardziej konserwatywny region Polski.
W poprzednich wyborach 74 proc. ludzi głosowało tam na PiS. W tych – nie wiem, nie sprawdziłem. Ale wydaje mi się to czymś nieprzyziemnym, że ten malutki kawałeczek kuli ziemskiej będę pokazywał w Hollywood czy w Nowym Jorku. „Boże Ciało” jest sprzedane do 35 krajów świata, od Singapuru przez Rosję, Francję po Australię. Wszystko to wydarzyło się w miesiąc od premiery na festiwalu w Wenecji. To mi się nigdy nie zdarzyło, przy żadnym innym filmie. Ani przy „Sali samobójców”, ani przy „Mieście 44”. W piątek film wchodzi do kin w Wielkiej Brytanii. A tam 70 kopii, 70 ekranów. Bilety się wyprzedają. I wszyscy ci ludzie zobaczą Jaśliska.
Kościoła w Jaśliskach nie zobaczą.
Z zewnątrz tak. Na kręcenie w środku sanktuarium maryjnego nie dostaliśmy pozwolenia od biskupa przemyskiego. To jest szczególne miejsce. Tam na Boże Ciało zjeżdżają się tysiące ludzi. W środku jest obraz odsłaniany za pomocą takiego specjalnego prztyczka, pilota. Pilot, obraz się odsłaniania, do tego fanfary. Można mówić, że Jaśliska stworzyły swój rodzaj Kościoła. No bo gdzie Kościół w Jaśliskach, gdzie w Toruniu, a gdzie w Watykanie?
Nie chciałabym, żeby pan się naśmiewał z Polski lokalnej.
Przecież pani widziała „Boże Ciało”! Nie naśmiewam się ani przez chwilę. Rozmawiałem z mieszkańcami Jaślisk, w większości się ucieszyli, że filmowcy po raz kolejny do nich przyjeżdżają. Wcześniej Jacek Bromski robił tam „Wino truskawkowe”, a Małgorzata Szumowska „Twarz”. Oczywiście część ludzi stamtąd, która widziała „Twarz”, mówiła, że reżyserka się z nich trochę tym filmem naśmiewa... Do tej części, z tego, co wiem, „Boże Ciało” również niespecjalnie trafiło.
Ale jednak się zgodzili na kolejny.
Część znała moje „Miasto 44”, część „Salę samobójców”. Rozmawialiśmy, jasno powiedziałem, że nie robię filmu o nich, nie robię filmu dokumentalnego o polskiej prowincji, chodzi tylko o scenografię. Tłumaczyłem to na wszystkich spotkaniach. I z Kołem Gospodyń Wiejskich, i z proboszczem i wikarym. Księża chcieli pomóc. Zabrali nas do kościoła, pokazali obraz, piękne odnowione wnętrze. Trochę aż za piękne do filmu. Do tego złoty, odrestaurowany ołtarz. I jeden problem. Proboszcz powiedział, że potrzebna jest zgoda z kurii na to, żeby kręcić w tym konkretnym kościele. Wysłaliśmy więc pismo, razem ze scenariuszem. Normalna procedura. Czekamy tydzień, dwa. Dzwonimy. Nikt za bardzo nie chce z nami rozmawiać. Trzy tygodnie przed zdjęciami przyszedł list od metropolity przemyskiego abp. Adama Szala.
Odmowa?
Odmowa, ale szczegółowa. W punktach. To jest bardzo ciekawa analiza scenariusza. Przeczytam.
„1. Patrząc ogólnie na prezentowany scenariusz, budzi on z katolickiego i kościelnego punktu widzenia wiele kontrowersji. Powtarzają się w nim wielokrotnie sceny o charakterze antychrześcijańskim i antyklerykalnym. Moralność chrześcijańska jest oceniana subiektywnie i tendencyjnie. Tradycyjna obyczajowość jest z premedytacją mącona i burzona. Sceny z duchownymi są nacechowane negatywnymi konotacjami, co naraża na szwank autorytet kapłana i niebezpieczeństwo przypisywania filmowych cech prawdziwym duchownym.
2. Scenariusz jednoznacznie deprecjonuje kapłaństwo i urzędy z nim związane (proboszcza, wikariusza).
3. Scenariusz wkracza w kanonicznie i moralnie ważną materię związaną z uzurpacją święceń kapłańskich. Przedłożony scenariusz w ani jednym miejscu nie wyjaśnia i nie opisuje kar związanych z tym nadużyciem. Są one jednymi z najpoważniejszych w ocenie moralnej i kanonicznej kościoła powszechnego.
4. Sceneria w zamyśle autorów wpisuje się w miejsce święte – kościół i parafię w Jaśliskach. Jest to lokalne sanktuarium oraz miejsce poświęcone Bogu i sprawowaniu kultu według zasad liturgiczne i kanonicznie obowiązujących. Nie można pozwolić na instrumentalne, przedmiotowe traktowanie miejsca świętego dla osiągnięcia celów filmu. Cel nigdy nie uświęca środków.
5. Scenariusz, w sposób niezamierzony, ale jednak opiniotwórczo możliwy, nasuwa skojarzenie moralnie niedopuszczalnych czy dwuznacznych postaw z miejscami i osobami związanymi z Archidiecezją Przemyską.
6. Zmiana postępowania i autorefleksja głównego bohatera nie może być usprawiedliwiana epatowaniem życiowymi zawiłościami powiązanymi z sakramentem kapłaństwa i najcięższymi karami, jakie zaciąga na siebie osoba przywłaszczająca sobie ten sakrament. Subiektywna zmiana zachowania nie rekompensuje nadużycia bohatera ani nie poucza widzów o nadużyciu kanonicznym. Scenariusz nie wyjaśnia tych nadużyć w kontekście nauki Kościoła, w tym kodeksu prawa kanonicznego.
7. Niewyobrażalna i niedopuszczalna jest akceptacja przez biskupa takich postaw i scen, które przez np. insynuację i infantylizację lub jawną kpinę z sakramentu wykorzystują kapłaństwo i strój duchowny w celu wprowadzenia wątków intrygujących czy dwuznacznych, jak np. w przypadku upijania się alkoholem i scen o zabarwieniu erotycznym z wykorzystaniem koszuli pod koloratką (pijany Daniel tańczy, całuje się, dotyka po całym ciele, sięga do swojego plecaka, wyciąga czarną koszulę z koloratką, przebiera się w nią). Zgoda biskupa oznaczałaby formalną akceptację takich pseudochrześcijańskich postaw. Pozostawiłyby one ślad w umyśle i sercu wiernych, doprowadzając do zgorszenia i oceny stanu kapłańskiego innych duchownych i kleryków.
8. Zaprezentowane w scenariuszu sceny stanowią wymarzoną pożywkę do medialno-internetowych dyskusji obyczajowych oraz wywoływania wielu podejrzeń, oskarżeń, a także fali hejtu i niesprawiedliwych osądów prowokacji wymierzonych w kapłanów.
9. Kapłaństwo w scenariuszu jest przedstawione jako łatwy sposób na życie i bogacenie się. Odziera to posługę sakramentalną z jej istoty i właściwego sensu funkcjonowania duchownych, w których racją posługi jest służba Bogu i ludziom.
10. Scenariusz naraża na ośmieszenie urzędy kurialne administracyjne diecezji i samych biskupów. Niemożliwym jest bowiem brak weryfikacji stanu kapłańskiego poszczególnych osób i objęcia funkcji w parafii bez stosownych dokumentów sporządzonych przez biskupa diecezjalnego, a także przewidzianych procedur. Co za tym idzie, wprowadza to widza w kolejne rozterki i wątpliwości dotyczące instytucji kościelnych.
11. Absolutnie niedopuszczalna jest akceptacja w scenariuszu momentów, w których pojawiają się motywy związane ze sprawowaniem sakramentów: kapłaństwa, namaszczenia chorych, chrztu, eucharystii, spowiedzi, np. smartfon w konfesjonale i treść rozmów wynikająca z sakramentu spowiedzi, zdrada spowiedzi może insynuować lub prowokować wiernych i przeciwników Kościoła do wykorzystania prezentowanych wydarzeń jako powszechnie występujących, co z kolei przekłamuje rzeczywistość i utrudnia posługę kapłanom wiernie sprawującym swoją posługę”.
I na koniec podsumowanie, bardzo zdecydowane, które szanuję, rozumiem: „Jako biskup ordynariusz, który niekoniecznie zna się na sztuce filmowej oraz nie rości sobie prawa do merytorycznej i estetycznej oceny scenariusza, nie mogę jednak udzielić pozwolenia na realizację przedłożonego scenariusza ze względu na realne zagrożenia, jakie mogą powstać w mentalności wiernych i kapłanów Archidiecezji Przemyskiej. Jako jej ordynariusz jestem zobowiązany do tego, by wiernie strzec wiary katolickiej, promować postawy chrześcijańskie oparte na Ewangelii i magisterium Kościoła. Wielość sensacyjnych, kontrowersyjnych, na dodatek niewyjaśnionych teologicznie czy kanonicznie postaw wobec zasadniczych świętości naszej wiary, sakramentu, struktury Kościoła uczynią więcej szkody i staną się przyczyną raczej wątpliwości i zamieszania aniżeli zbudowania dla wiernych”.
Po takim liście nie powinien pan tego filmu robić.
Arcybiskup w punkcie 10. pisze, że brak weryfikacji stanu kapłańskiego jest niemożliwy. Nieprawda, bo przecież scenariusz „Bożego Ciała” inspirowany jest faktami, powstał na prawdziwej historii chłopaka, który przez dwa miesiące udawał księdza w parafii opisanej w reportażu przez Mateusza Pacewicza. I to Mateusz jest autorem scenariusza. Zresztą w Polsce jest kilkanaście przypadków rocznie, kiedy osoba świecka udaje księdza.
Ale de facto arcybiskup wydał zakaz.
Na szczęście Kościół w Polsce jeszcze nie decyduje o tym, jakie filmy mogą powstawać, a jakie nie. Zdaje sobie oczywiście sprawę, że to są bardzo ostre słowa. Myślę nawet, że to jest najmocniejsze, co filmowiec może dostać od hierarchy. Mniej więcej w tym samym czasie, co list od abp. Szala, otrzymałem dwie recenzje scenariusza od duchownych redaktorów. I to były piękne teksty. Znowu się okazało, że Kościół ma wiele twarzy. Ta dominująca to taka, która objawiła się w liście od hierarchy. Mam nadzieję, że abp Szal zobaczy „Boże Ciało” i przekona się, że film jest o pojednaniu, wspólnocie, a nie o sensacyjnych wątkach z życia Kościoła. Proszę też pamiętać, że ten list przyszedł do nas w kwietniu zeszłego roku, czyli pół roku przed filmem „Kler”, który potem zobaczyło 5 mln ludzi, i rok przed „Tylko nie mów nikomu” braci Sekielskich. Jestem jednak pewien, że nie uszło uwadze hierarchów, że takie filmy powstają.
Podczas pracy nad „Bożym Ciałem” zrozumiałem, że fakt, iż ta instytucja milczy w wielu sprawach trudnych, nie rozmawia, nie dialoguje, wcale nie oznacza, że nie wie, co się dzieje. Nie zabiera głosu, bo po prostu uznaje, że nie jesteśmy partnerem do rozmowy. Ja takiego Kościoła nie chcę. Mnie chrzcił ks. Jan Góra. On był człowiekiem otwartym na dialog. Dominikaninem. Jeśli w ogóle mogę mówić o wychowaniu blisko Kościoła, to był to właśnie Kościół otwarty, pełen artystów, intelektualistów, teraz pogardliwie nazywanych lewakami. Stało się coś dziwnego, coś nam wszystkim umknęło, jeśli chodzi o Kościół, który przecież w latach 80. chronił, był ostoją, pomagał wszystkim.
I chce pan powiedzieć, że po 1989 r. dużej grupie przestał być potrzebny?
W latach 90. część Polaków wiele o Kościele nie myślała, w 2000. zachłysnęliśmy się Unią Europejską, nowymi wartościami, tolerancją, otwartością. I nagle 30 lat wolności mija i okazuje się, że ten Kościół jest, tylko że płyniemy na dwóch różnych krach.
I pan stoi okrakiem?
Wcześniej miałem wrażenie, że stoimy okrakiem, że robimy szpagat. Teraz jesteśmy zupełnie oddzielnie. I tu, i tam jest pogarda, wzajemne obrażanie. Z jednej strony jesteśmy najszybciej laicyzującym się krajem na świecie, z wielkim kryzysem powołań, z Kościołem, który się boi rozmawiać. Z drugiej strony ten polski Kościół zaczął się sam murować, odgradzać od tych, którzy myślą trochę inaczej. I można się na to oczywiście obrażać, gardzić tym. Tylko co z tego wynika? Tak, jestem na tej krze, która płynie zupełnie gdzie indziej niż ta z Kościołem, ale…
Ale chciałby pan, żebyśmy budowali wspólnotę, pojednali się, byli wypełnieni duchowością.
Kiedy czytałem scenariusz Mateusza, uderzyła mnie jedna scena. Bohater, który udaje księdza, przychodzi do wdowy, której sąsiedzi napisali na domu: „Ty kurwo”. Kobieta pyta: „Chcecie coś po moim mężu?”. I daje im hejterskie listy od sąsiadów. Tu zostało przełożone na scenariusz to, z czym mamy do czynienia w rzeczywistości.
Że co innego mówimy, a co innego robimy?
Że czym innym jest PR, propaganda i traktowanie gości, a czym innym jest to piekło, w którym sobie na co dzień żyjemy i hierarchizujemy, że sami między sobą doskonale umiemy się zabijać, kiedy nikt nie patrzy. I nie, nie dzieje się to tylko w małych, prowincjonalnych miasteczkach, na tamtej, nie mojej krze. Jest już gotowy mój kolejny film „Sala samobójców. Hejter”, który dzieje się na tej krze, w tej „mojej” miejskiej bańce. Opowiadam w nim o złu, cynizmie, hipokryzji. Opowiadam o posiadaczach i ich pogardzie. Nie mówiłem jeszcze o tym publicznie. Film został zrobiony ze środków prywatnych. Głównym inwestorem jest TVN, który jest kojarzony z jedną opcją polityczną. Film jest o hejcie w ogóle, ale pokazuje pogardę środowisk posiadaczy oraz frustrację i nienawiść w środowiskach nieuprzywilejowanych. Rdzeniem tego filmu jest bohater, który zaczyna przygotowywać zamach na prezydenta miasta.
Inspirował się pan zamachem i zabójstwem prezydenta Adamowicza?
Nie, bo zdjęcia skończyliśmy w grudniu 2018 r., a prezydent zginął 13 stycznia 2019 r. Ten zamach był jedyną rzeczą w filmie, który był absolutnie political fiction. Co więcej, imię filmowego prezydenta to Paweł, a imię zamachowca to Stefan.
Scenarzysta jest taki profetyczny?
Nikt nie wie, jak to się stało. Naprawdę. To jest wszystko trudne do wytłumaczenia. Scenarzystą też jest Mateusz Pacewicz. Co więcej, data premiery wpisana do dystrybucyjnych papierów ponad rok temu została zaplanowana na 13 stycznia 2020 r., dokładnie w rocznicę zamachu. Mam z tym problem, jednak stało się tak, jakby rzeczywistość nas chciała dogonić.
W filmie dochodzi do zamachu?
Dochodzi.
Nożem?
Nie, bronią wykradzioną ze strzelnicy, na którą chodzą chłopaki, miłośnicy broni i historii.
I „Boże Ciało”, i „Hejter” to są filmy polityczne.
To są filmy o stadach, o bańkach, w których funkcjonujemy. Algorytmy nam w tym pomogły, bo to są współczesne, digitalne mury, które nas od siebie oddzieliły. Może nam się wydawać, że mamy pełen obraz świata, a tak naprawdę mamy połowę. Algorytm spowodował, że nie trafiła do nas ani krztyna informacji z tej drugiej połowy. I tak się żyje poniedziałek, wtorek, środa... I tygodnie lecą. I nagle ktoś mówi, że edukacja seksualna będzie penalizowana. Pięć lat. I pojawia się poczucie, jakby ktoś nas okradał, oszukiwał. U niektórych pojawia się z tego powodu autentyczny ból fizyczny. Niektórzy są na granicy histerii. I potrzeba trochę wysiłku i chęci, żeby sprawdzić, co jest w tej drugiej połowie. Robiąc „Hejtera”, wysiliłem się. I wiem, że tam jest ten sam rodzaj histerii, okopywanie się w swoich przekonaniach. Opowiadam o wspólnocie, a właściwie o rozbijaniu wspólnoty, o tym, że potrzeba bardzo dużo wysiłku, by podjąć dialog. Trudne, bo dialog zabiera czas, podnosi ciśnienie, mózg musi kluczyć, wykonywać inne operacje niż codziennie, a do tego, nie daj Bóg, trzeba będzie wejść w buty drugiej osoby.
Rozumiem, że pan postanowił być artystycznym zbawcą naszego podzielonego narodu.
Zbawcą może nie, ale uważam, że jak się ludziom opowiada o takich sprawach w kinie, o tym, co powoduje nienawiść, potworne napięcie, chęć odwetu, zamachy, to jest nadzieja, że zaczynają rozumieć drugą stronę. Czuję, że bańka lewicowo-liberalna ma potworną potrzebę odwetu na tej bańce, która ją przez cztery lata opluwała, a ta z kolei ma potrzebę odwetu za osiem poprzednich lat opluwania. A to jest nic innego, jak początek bratobójczych walk. Asghar Farhadi, mój guru reżyserii, powiedział na warsztatach w Busan, w Korei, że współczesna tragedia to jest walka dobra z dobrem. Przecież abp Szal, który napisał do nas list, jest przekonany, że broni wartości, że stoi na straży dobra. Lidia, kościelna w „Bożym Ciele”, też broni wartości. Z jednej strony jest fanatyczką szantażującą ludzi własną traumą – nikt jej nie podskoczy, bo przecież straciła syna w wypadku, z drugiej mówi przecież: „Gdyby nie Bóg, to bym nie wstała z łóżka”. Nie wiadomo, co z nią zrobić, przecież jest dobra. Nie wiadomo, co zrobić z gościem, który oszukuje ludzi, że jest księdzem, a jednocześnie robi wiele dobra. Oszust, który robi dobro. Kłamczuch, który wyciąga prawdę. Wykluczeni, którzy sami wykluczają. Co z nimi zrobić? Trzeba ich zrozumieć? No ale przecież wykluczają. Piszą kobiecie na domu „Ty kurwo”, a ona jest bliska samobójstwa. Jeszcze chwilę ją potrzymają w tym hejcie i się pozbędą niewygodnej sąsiadki. Ale przecież są dobrzy. Kiedyś byłem z żoną na filmie „Droga do szczęścia”. O małżeństwie, z Kate Winslet i Leonardem DiCaprio. Pokłóciliśmy się po wyjściu z kina. Ona była wściekła na DiCaprio, ja na Winslet. Na bohaterów przez nich granych. Wtedy zrozumiałem, że kiedy wychodząc z kina, zaczynamy gadać o sobie, to jest to coś najwspanialszego, to esencja. Jeśli wychodzę z kina i jestem tylko zadowolony, to... Niestety, amerykańskie kino się tym rządzi. Mam różne projekty z Amerykanami i oni chcą, żeby widz był zadowolony, żeby to zadowolenie było dla niego nagrodą. Więcej, producenci traktują ten dialog po wyjściu z kina jako rodzaj błędu dramaturgicznego, za który widzów trzeba przeprosić.