Co do pomników, to ich kształt jest sprawą drugorzędna. Może to być łuk triumfalny, okazały monument, a nawet trudna do określenia fantazja artysty. Od formy ważniejsza jest symbolika, jaką w danym pomniku widzi zbiorowość, która go wzniosła. Niezależnie, czy wolimy określić ową zbiorowość mianem społeczeństwa, czy narodu. Dzięki symbolice pomniki żyją własnym życiem. Wpływając od momentu powstania na pamięć ludzi. Tego nikt na co dzień nie zauważa. Dostrzega się to dopiero, gdy patrzy się na historię jakiegoś monumentu. Podobnie jak prawidłowość, że im bardziej niespokojne dla narodu czasy, tym pomniki żyją intensywniej, zaś ich znaczenie rośnie.
Weźmy dla przykładu prostą opowieść o pomniku szewca. Na pomysł upamiętnienia nieco zapomnianego bohatera Insurekcji Kościuszkowskiej Jana Kilińskiego wpadł warszawski Cech Rzemiosł Skórzanych w 140. rocznice wybuchu powstania. Inicjatywa spodobała się prezydentowi Warszawy Stefanowi Starzyńskiemu, lecz uznano ją za niezbyt ważną, więc realizowano z poślizgiem. W końcu monument, mający przedstawiać Kilińskiego wiodącego mieszkańców stolicy przez Plac Zamkowy do walki z rosyjskim okupantem, stanął na placu Krasińskich. Po trzech latach wybuchła wojna. Pomnik Kilińskiego we wrześniu 1939 r. przetrwał nieuszkodzony oblężenie Warszawy, a Niemcy zostawili go w spokoju, bo szewc przecież walczył z Rosjanami. Jednak, gdy w lutym 1942 r. Aleksy Dawidowski, ps. "Alek", zdjął niemiecką tablicę z pomnika Mikołaja Kopernika, w odwecie gubernator dystryktu warszawskiego Ludwig Fischer nakazał likwidację … antyrosyjskiego szewca.
Kiliński, dzięki dyrektorowi Muzeum Narodowego Stanisławo Lorentzowi, nie został zniszczony, lecz trafił do muzealnego magazynu. Wkrótce na jego murze "Alek" Dawidowski wykonał napis: "Jam tu ludu Warszawy. Kiliński Jan!". Pojawiły się liczne dowcipy i żartobliwe wiersze na temat szewca uwięzienia przez Niemców. Tak pomnik stał się żywym symbolem walki z nowym okupantem. Paradoksalnie dzięki zdjęciu z postumentu Kiliński szczęśliwie przetrwał Powstanie Warszawskie, choć stracił szablę i został lekko uszkodzony. Po renowacji we wrześniu 1946 r. wrócił na plac Krasińskich. Przeczekał tam czasy stalinowskie, aż nagle w 1959 r., (rzekomo na prośbę działaczy Izby Rzemieślniczej), przeniesiono go na niewielki plac przy zbiegu ulic Podwale i Piekarska. Oficjalnie dlatego, że w pobliżu nowego miejsca lokacji znajdowała się niegdyś carska ambasada, na którą atak poprowadził Kiliński. Jednak nikt nie miał wątpliwości, że szewca "ukryto" ze względu na skojarzenia - przeciwko komu niegdyś wzniecił w Warszawie rebelię. Równie fascynującymi przygodami, jak te Kilińskiego, może się pochwalić całe mrowie polskich pomników. Były one przesuwane, przebudowywane, niszczone, odbudowywane, etc. Ich losy splatały się niezmiennie z losami narodu. Tak jak nieodłącznym elementem osobowości każdego człowieka jest jego pamięć. Dobrze, gdy można odnajdywać w niej rzeczy wspaniałe i wzniosłe, z których da się czerpać inspiracje.
Bitwa Warszawska to piękny epizod. Raz na sto lat Polakom udało się coś świetnie zaplanować i perfekcyjnie zrealizować. Uniknięto przy tym (choć z trudem) bratobójczej waśni, działając od początku do końca solidarnie i z wielkim poświeceniem. Dzięki temu osiągnięty sukces przeszedł wszelkie oczekiwania. Już tylko to sprawia, że ów "Cud nad Wisłą" powinien zostać uwieczniony w pomniku. Niestety pomniki zazwyczaj stawia się nie na miarę dawnego sukcesu, lecz aktualnego stanu świadomości. Gdy zaś się na nią popatrzy przewidzenie nadchodzącej przyszłości jest wręcz banalnie proste.
Owszem, zgodnie z tego tygodniową deklaracją, złożoną przez Jarosława Sellina, rząd podejmie rozpaczliwą próbę wniesienia łuku triumfalnego nad pl. Na Rozdrożu. Zaczynając wszystko na ostatnią chwilę. Choć, kiedy wypada setna rocznica Bitwy Warszawskiej dawał radę obliczyć każdy człowiek potrafiący dodawać i odejmować w zakresie stu, zarówno 25 lat temu, jak i np. 4 lata temu, gdy PiS przejmował władzę. No, ale nie ma na tym świecie wielu zabawniejszych rzeczy od zafundowania sobie konieczności projektowani i budowania czegoś w szalonym pośpiechu. Dopiero wtedy czuje się ten smaczek ryzyka, że wyjdzie coś szkaradnego i grożącego przy tym, iż zawali się, kiedy mocniej zawieje wiatr. Równie miłe jest przesłanie mówiące, że to pomnik dla wszystkich Polaków, tych prawdziwych oraz "kolejnego pokolenia UB walczącego z kolejnym pokoleniem AK". Jak to ładnie uściślił do niedawna wzięty publicysta, obecnie na etacie w telewizji rządowej: "Co roku będziemy patrzeć na ten pomnik. Razem! Tylko my będziemy się cieszyć, że wtedy pokonano komunistyczną hordę ... a wy będziecie z tego samego powodu płakać".
Znakomicie wpisując się w publiczny dyskurs, toczony z "Polską liberalną". Z kolei jej przedstawiciele, za pośrednictwem opiniotwórczych mediów od dłuższego czasu pracują nad tym, żeby pomnik Bitwy Warszawskiej kojarzył się czymś strasznym. Wyliczając na przykład, że za te same pieniądze można by wznieść w Warszawie np. 36 żłobków dla 10,5 tys. dzieci (a tak rodzicie w godzinach pracy będą musieli porzucać pociechy pod łukiem triumfalnym). Albo też kupić dla stolicy 152 elektryczne autobusy (a tak Warszawiacy będą musieli chodzić pieszo depcząc po dzieciach porzuconych pod łukiem triumfalnym). Śmiać się też będą z Polaków mieszkańcy wszystkich zachodnich stolic na czele z Paryżanami, Rzymianami i Londyńczykami, bo niczego się tak nie wstydzą, jak własnych łuków triumfalnych. Brak zdolności luminarzy "Polski liberalnej" uczenia się na własnych błędach fascynuje, bo przecież jest to wedle naukowców jedna z podstawowych cech gatunku homo sapiens. Jak się okazuje uczeni mogą się mylić.
Minęło bowiem ledwie kilka lat od czasów, gdy władze Warszawy z wszelkich sił blokowały możność upamiętnienia w centrum stolicy zarówno katastrofy smoleńskiej, jak i prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Co mądrzejsze osoby powtarzały wówczas Hannie Gronkiewicz-Waltz i jej otoczeniu, że tragiczna śmierć tylu ważnych postaci jest zbyt istotnym zdarzeniem, aby nieupamiętnianie tego okazało się możliwe. W takich okolicznościach każda władza może albo zbudować godny pomnik na własnych warunkach i odebrać tym racje moralne drugiej stronie, albo doczekać momentu, gdy pomnik powstanie wbrew niej. Wówczas pozostaje już tylko bezsilne zgrzytanie zębami. Obecne władze Warszawy mogą sobie pozgrzytać, a pracują nad tym, by robić to jeszcze mocniej. Jedyna dla nich nadzieja, to samokompromitująca się inwestycja w stylu, do jakiego przyzwyczaiły ostatnie cztery lata rządów Prawa i Sprawiedliwości.
Po hucznym wkopaniu kamienia węgielnego pod łuk triumfalny, następne pół roku upłynie na organizacji konkursów na projekt i ich unieważnianiu, sporach z inwestorami oraz comiesięcznej dymisji kolejnych osób odpowiedzialnych za budowę. W połowie czerwca sytuacja stanie się krytyczna i wówczas ktoś rzuci ideę wykonania łuku tymczasowego. Zrobi się go z gumy i nadmucha w ostatniej chwili, tuż przed świtem 15 sierpnia 2020 r. To pod nim prezydent, premier i reszta oficjeli stanie, by przyjmować wojskową defiladę. A wtedy pod łuk, ze szpikulcem ukrytym pod marynarką podkradnie się Rafał Trzaskowski i …..