Gdyby polski wyborca miał szansę głosować na "nie" - wskazać partię, której nie chce widzieć w parlamencie, frekwencja wyborcza zapewne wzrosłaby znacząco. A prowadzące negatywną kampanię partie czułyby się w takich warunkach jak ryby w wodzie. Nawet wprowadzenie rosyjskiego rozwiązania, w którym możliwy jest głos "przeciw wszystkim" - zadowoliłoby niejednego. Mamy jednak wybory pozytywne i jak pokazał rok 2005 - w dość skomplikowany przenoszące postawy wyborców na polityczny wynik.

Reklama

Tegoroczne wybory toczyć się będą bowiem na dwóch zasadniczych polach. Pierwszy - to walka między Platformą a PiS o wyborcze zwycięstwo. Drugi - to walka kilku partii o przekroczenie progu wyborczego i wejście do Sejmu. Poza tymi dwoma polami znajdzie się LiD. Za słaby, by walczyć o palmę pierwszeństwa, za mocny - by obawiać się klęski. Czy zwycięzca weźmie w tych wyborach wszystko? Niekoniecznie. Taka reguła obowiązuje w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, ale nie w Polsce. W Polsce bardzo prawdopodobny jest scenariusz, w którym PiS wygrywając wybory, przechodzi do opozycji wobec rządów PO-LiD.

Druga możliwość, jaka stoi przed tą partią - koalicja z Platformą Obywatelską - będzie nie mniej burzliwa od tej z Lepperem i Giertychem. Jednak wiele wskazuje na to, że wygra nie ten, kto dostanie więcej głosów, ale ten kto będzie miał większe możliwości koalicyjne. To - w świetle sondaży - daje przewagę Platformie, nawet wtedy, gdy jej wynik będzie słabszy od wyniku PiS.

A zatem w wyborach tych nie zadecydujemy ani o tym, kto będzie tworzył rząd, ani jakie „przystawki” zaprosi do koalicji. Nie zadecydujemy o tym, czy ministrem sprawiedliwości zostanie Zbigniew Ziobro czy Ryszard Kalisz, czy na czele resortu finansów stanie Zyta Gilowska - czy jak ostrzegał "Wprost" - Leszek Balcerowicz. O tym nie zadecyduje wyborca, ale sztaby polityczne Donalda Tuska i - w mniejszym stopniu - Jarosława Kaczyńskiego.

Reklama

Wyborcy głosując, wzmacniają pozycję przetargową tych dwóch sztabów. "Doadowują konta" Tuska i Kaczyńskiego. Jeżeli jednak ich poparcie dla tych partii nie przełoży się na bezwzględną większość w Sejmie - o wszystkim zadecyduje powyborcza dogrywka. Znacznie większy wpływ mogą mieć wyborcy na liczbę graczy. Według niektórych sondaży w przyszłym Sejmie mogłyby znaleźć się jedynie trzy największe ugrupowania - PiS, PO oraz LiD. Sądzę, że wynik ten ulegnie korekcie i w parlamencie znajdzie się jeszcze przynajmniej jedno ugrupowanie ludowe.

Jest bowiem tak, że szanse dwóch partii - Samoobrony i PSL - trudno ocenić jedynie na przykładzie sondaży. Obie są zakorzenione na polskiej wsi, gdzie wyborca często głosuje "na sąsiada". W 2005 roku, mimo słabych sondaży, w bardzo wielu gminach PSL zdobywał bezwzględną większość głosów wystawiając silnego lokalnego kandydata. To sprawiło, że wynik sondażowy tej partii poprawiają znacząco (nawet dwukrotnie) jej struktury terenowe. Czy Samoobrona jest podobnie silnie zakorzeniona na wsi - dowiemy się po 21 października.

Trzecim ugrupowaniem, które powalczy o obecność w Sejmie, będzie LPR. Jej szanse mogły się nieznacznie zwiększyć, gdy udało się stworzyć blok z sympatykami Janusza Korwin-Mikkego czy Marka Jurka. Warto jednak powiedzieć, że Liga będzie walczyła w tych wyborach nie tylko o przekroczenie 5-procentowego progu, który pozwala na wejście do Sejmu. Jej celem będzie także wynik powyżej 3 procent, który pozwala na finansowanie partii z budżetu państwa. Taki wynik pozwala przeżyć i czekać na powtórną szansę wyborczą.

Reklama

Mimo niewielkiego poparcia dla polityków LiD - koalicja ta ma nie tylko ochotę, ale także sporą szansę na powrót do władzy. Zauważmy, że sondażowe poparcie dla LiD jest dziś znacznie niższe niż suma poparcia dla SLD Olejniczaka, SDPL Borowskiego i Demokratów Frasyniuka w roku 2005. Wówczas na listy tych partii padło 17,65 proc. głosów. Dziś każdy wynik powyżej 10 proc. będzie dla tej koalicji sukcesem.

Dzieje się tak, pomimo zaangażowania się w kampanię na rzecz tej formacji Aleksandra Kwaśniewskiego. Wydaje się, że "efekt Rywina" dość trwale zniechęcił elektorat lewicy do popierania postkomunistów. A włączenie na ich listy demokratów - nie zmieniło tej sytuacji. Nie można się zatem dziwić, że SLD nie paliło się do przyspieszonych wyborów. Mandatów dla lewicy będzie mniej więcej tyle samo, ile obecnie, a chętnych do ich zdobycia więcej. SLD na tych wyborach straci i to na rzecz swoich bliskich konkurentów z SDPL i Demokratów oraz na rzecz osób kandydujących z rekomendacji Kwaśniewskiego.

Kilkudziesięcioosobowy klub może być jednak bardzo wpływowym graczem. Zwłaszcza, gdy nie dojdzie do koalicji PO-PiS. Po pierwsze, dlatego że to od niego będzie zależeć możliwość powołania rządu z premierem z PO. Po drugie, dlatego że będzie potrzebny do budowania większości w głosowaniach. Po trzecie wreszcie - że w wielu sprawach jest w stanie narzucić chwiejnej Platformie swoje zdanie.

Powrotowi starego będzie natomiast skutecznie przeszkadzać PiS - choćby podrzucając projekty ustaw „skłócających” koalicjantów. Rozliczenia z przeszłością, sprawy światopoglądowe, projekty socjalne z pakietu "solidarne państwo" będą utrzymywać potencjalną koalicję PO-LiD w stanie wrzenia. Czy jednak doprowadzą do tego, że liderzy Platformy i PiS zdecydują się na trudną wielką koalicję tych partii? Czy też zgodnie z powiedzeniem - do trzech razy sztuka - każą nam czekać na stabilizację do kolejnych wyborów?