Wielu na lewicy chętnie cofnęłoby się w czasie, by wpłynąć na bieg historii i powierzyć wajchę systemowej zmiany komuś innemu – najlepiej pokroju prof. Ryszarda Bugaja albo prof. Grzegorza Kołodki. Wtedy, twierdzą, transformacja byłaby łagodniejsza, a my dzisiaj żylibyśmy w świecie kapitalizmu z ludzką twarzą, przez co rozumieją zwykle domieszkę socjalizmu. Na przykład Galopujący Major – anonimowy i może dlatego krewki publicysta "Krytyki Politycznej” – wzdycha za socjalistycznym budownictwem i tęsknie spogląda na peerelowskie blokowiska, które "mogą uchodzić za wzór planowania przy tym, co proponuje współczesny deweloper”. Podobną tęsknotę przejawiają też aktywista Jan Śpiewak czy Adrian Zandberg, członek zarządu partii Razem. Oczywiście to tylko jeden z objawów nostalgii za komuną. Generalnie lewicowi krytycy transformacji wierzą, że im więcej socjalizmu w kapitalizmie, tym jego twarz bardziej ludzka, więc z sentymentem wspominają PKS-y, PGR-y, huty i wczasy pod gruszą. Balcerowicz – bezwzględny likwidator socjalistycznego raju – wszystko to zniszczył.
Czy gdyby jednak faktycznie po 1989 r. Polskę zmieniał ktoś inny, dzisiaj nie narzekaliby nań i nie psioczyli? Skądże! Jestem pewien, że każdy, kto zainstalowałby w Polsce kapitalizm – w wersji takiej czy siakiej – z czasem stałby się ich wrogiem. Bo to nie o personalia reformatora się rozchodzi, a o ich nienawiść do samego systemu. Przecież lewicowi krytycy przemian nawet kapitalizm szwedzki kupują tylko częściowo. Podoba im się co prawda to, że podatek od najwyższych zarobków wynosi tam 60 proc., ale już nie to, że kraj ten jest globalnym przodownikiem pod względem deregulacji i prywatyzacji usług publicznych. No i że tamtejsze lasy są prywatne. Więc jeśli nie kapitalizm, to co?
Trocki na marginesie
Otóż nic. Prawdziwych rewolucjonistów, którzy chcieliby system obalić całkowicie i dzisiaj, natychmiast po wygranych wyborach, już nie ma. Albo inaczej: są, ale zabunkrowani gdzieś na marginesie publicznej debaty, zredukowani do twitterowych awatarów i anonimowych nicków. Dzisiejszych Trockiego i Lenina spotkasz może na antyfaszystowskim wiecu, ale nigdy w parlamencie – nie tam, gdzie mogliby mieć na coś wpływ. Na pierwszą linię walki z kapitalizmem wysuwają się za to socjalistyczni graudaliści, którzy chcą umilać nam oczekiwanie na upadek systemu jego reformowaniem. Tacy jak rzeczony Zandberg. Uprzejmi i elokwentni. Można ich nawet polubić.
Tyle że proponowane przez nich zmiany składają się na katalog niewypałów.
Otwiera go lewicowa idée fixe, czyli uniwersalny dochód podstawowy (UBI – Universal Basic Income). Każdy obywatel powinien otrzymywać regularne wypłaty za to po prostu, że oddycha, w kwocie takiej, która pozwoli mu na przeżycie na przyzwoitym poziomie. Cel? Po pierwsze, wyeliminować biedę. Po drugie, zapewnić ludziom bez kapitału środki do życia w dobie automatyzacji i robotyzacji. Po trzecie, dać przestrzeń kreatywności – niech kwitną literatura, nauka... Wiadomo. Gdy Kowalski cierpi na nadmiar czasu, z braku laku pisze "Zbrodnię i karę” i wynajduje lek na raka.
UBI to socjalizm w wersji light: produkcja ma być prywatna, ale konsumpcja już sponsorowana rządowo. Praca ma być przyjemnością, wyborem, opcją, a nie koniecznością. Jest też czwarty powód: aktywizacja bezrobotnych. UBI da im środki na dokształcenie się.