Nieraz w ostatnich dniach słyszało się, że dojście do prawdy w sprawie kopert dla ordynatora jest niemożliwe z dwóch powodów. Po pierwsze, "w tego typu sprawach” mamy "słowo przeciwko słowu”, a nie „"warde dowody”, np. nagranie. Po drugie, "dwa plemiona” w Polsce wierzą tylko w to, w co chcą wierzyć – lud pisowski po swojemu, lud antypisowski po swojemu.
To oksymoroniczna prawda pozorna. Owszem, sytuacja jest inna, kiedy mamy do czynienia z zarzutami na gębę, niż wtedy, kiedy oskarżyciel przynosi w ręku film wraz z narzędziem zbrodni oraz lekkomyślnymi e-mailami sprawcy. Tyle że karmieni w ostatnich latach licznymi nagraniami z podsłuchów przestaliśmy zauważać, że na ogół konflikty, nawet te sądowe, wsparte są relacjami, a nie twardym materiałem dowodowym. W sprawie pomówień wobec marszałka Senatu mamy historię bardzo podobną do setek spraw, w których ktoś kogoś pomawia o coś – i trzeba się z tym uporać, jak od wieków to robimy. Nieraz myślę, że w czasach, w których nie było magnetofonów i aparatów fotograficznych, sądy jednak nie działały, skoro wydawały wyroki na podstawie zeznań świadków, a nie twardych dowodów.