Polska Grupa Zbrojeniowa, podmiot, dla którego pracuje ok. 20 tys. ludzi i którego roczne przychody wynoszą ponad 5 mld zł, od kilku tygodni żyje potencjalnymi zmianami w zarządzie. Nikt nie zna dnia ani godziny. Być może wydarzyło się to jeszcze wczoraj, już po zamknięciu tego wydania DGP. Być może wydarzy się w kolejnym tygodniu. Albo jeszcze następnym. W każdym razie wielka miotła kadrowa wisi nad centralą i ma to wpływ na wszystkich. No bo po co się starać, jak i tak zaraz mnie odwołają? Po co podpisywać jeszcze jakiekolwiek decyzje?
Z plotek, które można usłyszeć w PiS i okolicach, prezes PGZ ma się zmienić i ma przyjść zupełnie ktoś nowy. I oczywiście uczciwy. Taki, który nie kradnie. I wcale nie o to chodzi, że obecny to robi, bo tak nie jest. Po prostu każdy nowy prezes w PGZ ma to do siebie, że jest nowy i uczciwy, ale nie ma żadnego pojęcia o zbrojeniówce. Obecni w zarządzie przedstawiciele ministra obrony Mariusza Błaszczaka, ministra od służb Mariusza Kamińskiego i premiera Mateusza Morawieckiego mogą już najpewniej pakować swoje rzeczy. Choć być może jeden czy drugi z nich zachowa stanowisko. Ale tak naprawdę zmiany kadrowe nie mają większego znaczenia. Wiara w to, że kolejny zarząd PGZ uzdrowi zbrojeniówkę, jest tak samo pozbawiona podstaw jak przekonanie o tym, że polski klub piłkarski wygra Ligę Mistrzów. Oba te zdarzenia sytuują się na planecie o nazwie Fantazja, która pojawia się w „Podróżach pana Kleksa”.
Reklama
Proszę państwa, oto… szef, a nawet liczni szefowie
Skąd taki stan rzeczy? Weźmy naszego „narodowego czempiona zbrojeniowego” pod lupę. Przez ostatnie pięć lat Polska Grupa Zbrojeniowa miała pięciu prezesów. Chyba każdy mówił o tym, że potrzebna jest strategia i PGZ powinna się skupić na eksporcie oraz na wzmocnieniu grupy i jej konsolidacji. Co bardziej śmiałe wizje przewidywały, że już niebawem nasz narodowy czempion będzie w pierwszej dziesiątce największych koncernów tej branży w Europie. W jednym z filmów z udziałem pana Kleksa pojawia się kraina Bajdocja, gdzie odbywa się festiwal bajek. Być może tam takie opowieści cieszyłyby się uznaniem.
Spójrzmy jednak, jak ma się rzeczywista sytuacja Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Przez ostatnie pięć lat nie udało jej się w znaczący sposób zwiększyć eksportu. Choć nie ma jeszcze wyników za 2019 r., to nieoficjalnie można usłyszeć, że będzie on niższy niż w 2018 r. Nawet jeśli nie, to będzie oscylował na poziomie 10–20 proc. wszystkich przychodów PGZ. W podobnych przedziałach poruszaliśmy się pięć lat temu. Według danych Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) przychody ze sprzedaży uzbrojenia PGZ w 2015 r. wynosiły 1,19 mld dolarów, co dawało jej 64. miejsce na świecie (ranking nie obejmuje firm chińskich). W 2018 r. było to 1,25 mld dolarów i miejsce 74. W 2019 r. było podobnie. Wniosek nasuwa się sam: my stoimy w miejscu, a świat idzie do przodu. I żadne zaklęcia powtarzane przez polityków, że zbrojeniówka będzie kołem zamachowym polskiego rynku, nic tu nie zmienią. Właśnie ta branża na tle dobrze działającej gospodarki to skansen.
W związku z tym, że PGZ nie jest w stanie zwiększyć swojego eksportu, jej głównym odbiorcą pozostaje Ministerstwo Obrony Narodowej, które jeszcze do niedawna PGZ… nadzorowało. Konsekwencją takiego stanu rzeczy jest to, że niezależnie od jakości i de facto ceny resort od PGZ kupuje. Czy się stoi, czy się leży, polskiej zbrojeniówce się należy. A jej produkty, cóż, nie są rewelacyjne i dlatego nie udaje się ich sprzedać za granicę. Nie eksportujemy transporterów opancerzonych Rosomak, armatohaubic Krab czy samobieżnych moździerzy Rak. Może są za drogie, może brakuje wsparcia politycznego w eksporcie. Może struktury sprzedażowe są pełne złych ludzi z WSI. Wymówek można mieć wiele. Tak czy inaczej, gdyby produkt PGZ był świetny, to inne wojska stałyby w kolejce, by go nabyć. A nie stoją. Nie widział ich nawet pan Kleks w swojej podróży.
Przez te pięć lat PGZ mimo zapowiedzi o konsolidacjach i innych centralizacjach nie potrafiła pozbyć się zakładów, które nie są ściśle powiązane ze zbrojeniówką bądź są trwale deficytowe. Wciąż więc zajmuje się m.in. produkcją autobusów w Sanoku czy mieszanek gumowych w Poznaniu. O tym pierwszym zakładzie i jego potencjalnej karierze w elektromobilności to nawet prezes prezesów mówił. Ale na słowach się skończyło. Za to PGZ wciąż jest właścicielem notorycznie deficytowych stoczni. Problem w tym, że resort obrony postanowił wstrzymać główne programy budowy okrętów. Nawet warząc eliksir na podstawie przepisu z „Poradnika młodego zielarza”, trudno odkryć tu sens.
Śmiałe plany sobie, a realność sobie
W historiach z panem Kleksem musi on w pewnym momencie znaleźć mityczny kałamarz z atramentem, by istniała możliwość dalszego pisania bajek. Wydaje się, że takich problemów nie miał zarząd z Arkadiuszem Siwką na czele – za jego czasów, w 2016 r., podpisano co najmniej kilkanaście listów intencyjnych o współpracy z zachodnimi koncernami. Niektóre z wielkimi, niektóre z firmami krzakami, które na wielkie się lansowały, co na łamach DGP ujawniliśmy. Problem w tym, że żaden z tych listów nie przełożył się na porządną kooperację przemysłową z zachodnią zbrojeniówką, na mityczne „wejście do globalnego łańcucha dostawców”, na to, by pójść technologicznie do przodu. – Tak naprawdę jedyną spójną koncepcją było włączenie PGZ do Airbusa za czasów PO – mówi gorzko jeden z członków zarządu już za czasów PiS.
Podsumowując więc krótko: PGZ po pięciu latach wciąż nie ma jasnej wizji funkcjonowania, nie jest skonsolidowana, dalej w jej skład wchodzą deficytowe firmy, które nie mają wiele wspólnego z produkcją uzbrojenia, i na dodatek nie ma produktów eksportowych.
Wydaje się, że jedną z niewielu rzeczy, którymi można się w państwowej zbrojeniówce pochwalić, jest Huta Stalowa Wola, która produkuje wspominane armatohaubice Krab i moździerze Rak. Tam powstała w ostatnich latach nowa hala produkcyjna, w dużej mierze na własnych doświadczeniach udało się opanować technologię produkcji luf. Prezesem jest teraz człowiek, który pracuje w HSW od lat – zaczynał jako zwykły inżynier. I choć też nie obyło się bez awantur ze związkami, to udało się je okiełznać. Obecnie to HSW jest tym zakładem, wokół którego można budować kompetencje z PGZ.
O sile związków zawodowych można dużo napisać na przykładzie Jelcza. Producent ciężarówek w ostatnich latach dostał z resortu zamówienia na setki milionów złotych. I choć na początku poprzedniej kadencji pieniądze przejadał, to wreszcie zakład wszedł na właściwe tory. Udało się wypracować zysk i to na Jelczach będą operowały polskie Patrioty. Ale skoro się pojawiła nadwyżka, to związkowcy od razu przyszli do prezesa po pieniądze. On jednak miał inną wizję, postanowił zainwestować je w zakład. I od dwóch tygodni już nie jest prezesem. Zrezygnował po nagonce, jaką na niego przeprowadzili pracownicy z udziałem lokalnego aparatu PiS. Normalny człowiek w takim bagnie nie chce siedzieć.
Magiczny eliksir? Wystarczą konsekwencja, odwaga i rezygnacja z kadrowej karuzeli
Jaskółką zmian w przemyśle zbrojeniowym może być niedawno podpisana umowa na dofinansowanie produkującego rakiety Meska kwotą 400 mln zł. Do tej pory, delikatnie ujmując, zakład nie słynął z jakości i terminowości dostaw. Teraz ma on zyskać nową technologię, mają powstać nowe linie produkcyjne. Umowa jest skonstruowana tak, że pieniędzy nie będzie można wydać na pensje – faktycznie muszą zostać przeznaczone na inwestycje. O tym, czy ten projekt się uda, przekonamy się w ciągu najbliższych trzech lat.
Każdy nowy prezes w PGZ ma to do siebie, że jest nowy i uczciwy, ale nie ma żadnego pojęcia o tej branży
Wracając więc do nadchodzących zmian kadrowych: jako się rzekło, nie mają one większego znaczenia, ale ponieważ człowiek jest z natury postacią życzliwą, można pokusić się o kilka rad dla nowego zarządu. Można by sugerować, żeby nie skupiali się na tak prozaicznych rzeczach jak cięcie kosztów zakupu herbaty czy ciastek do celów reprezentacyjnych. A raczej zajęli się działaniem kluczowym – pozyskaniem strategicznego partnera wśród zachodnich koncernów średniej wielkości, zamknięciem zakładów trwale nierentownych, które nie mają ze zbrojeniówką wiele wspólnego, i zmniejszeniem roli związków zawodowych. Ale tak naprawdę zarząd PGZ, nieważne kto go będzie tworzył (czy ludzie bliżej Nowogrodzkiej, czy Morawieckiego, czy jeszcze jakiejś innej frakcji wewnątrz PiS), nie zrobi tego, jeśli najważniejsi politycy nie przyznają, że zmiany są potrzebne i nie będą skłonni ponieść konsekwencji takich decyzji. Włącznie z demonstracjami związków przed siedzibą partii.