W spisanym przez siebie w 1600 r. akcie fundacyjnym Akademii Zamoyskiej kanclerz wielki koronny podkreślił: Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie. Po czym dodał jeszcze: Nadto przekonany jestem, że tylko edukacja publiczna zgodnych i dobrych robi obywateli.

Reklama

Kolejne dekady dowiodły, że maż stanu, który był współautorem największych sukcesów Rzeczpospolitej, gdy ta stała u szczytu swej potęgi, utrafił w sedno. Przez cały XVII w. edukacja publiczna w Polsce sukcesywnie się degenerowała. Niemal jak w zwierciadle postępowało za tym parszywienie całego państwa. Jego ustrój, polityka wewnętrzna i zagraniczna, a także gospodarka, z każdym kolejnym pokoleniem coraz bardziej się wynaturzały. Wprawdzie w pogłębieniu się tej katastrofy pomagali sąsiedzi, lecz oni jedynie korzystali z faktu, iż obywatele niegdyś potężnego kraju byli tak wyedukowani, że z otaczającego ich świata nie potrafili niczego pojąć. Kiedy Stary Kontynent w XVIII w. szybko się zmieniał - Rzeczpospolita zastygła w anarchii. Dopiero wówczas jej elity zrozumiały, że sposobem na ratunek może być odbudowanie edukacji publicznej, by choć trochę przypominała tę, jaką Polska dysponowała 200 lat wcześniej. Otrzeźwienie przyszło jednak za późno.

Reguła Zamoyskiego jest uniwersalna i sprawdza w każdych czasach. Skoro więc ferie szkolne w ostatnich województwach dobiegają końca na początek letniego półrocza można się pokusić o przeprowadzenie małej prognozy na przyszłość, wedle zaleceń kanclerza. "Test Zamoyskiego" nie wymaga zbyt wielu danych i spokojnie zawrzeć go można w objętości choćby felietonu. Jednak wcześniej przyda się kilka obserwacji odnoszących do punktu, w jakim znalazła się polska edukacja publiczna.

Reklama

Nie jest magiczną tajemnicą, iż by państwo mogło się pochwalić sukcesami w tej dziedzinie, musi edukowanie młodzieży powierzyć kadrze nauczycielskiej charakteryzującej się wysoką jakością. Trzeba ją wyposażyć w dobre programy nauczania, pomoce dydaktyczne oraz narzędzia prawne umożliwiające w razie potrzeby skuteczne dyscyplinowanie niesfornych uczniów. Ten pakiet funkcjonuje najlepiej, gdy klasy nie są przepełnione, a budynki gdzie odbywają się lekcje nie przywodzą na myśl pękającego w szwach obozu dla uchodźców na wyspie Lesbos.

Zbliżanie się do tego ideału wymaga odpowiednich środków finansowych oraz porcji rozumnych działań. Niby nic trudnego skoro, jak chwalił się rząd, tegoroczne wpływy do budżetu państwa wyniosą prawie 430 mld zł. Zaś pięć lat temu było to jedynie 289 mld.

Reklama

Ale pozory mogą mylić, bo od tego przybytku głowa w szkołach nie zaboli. W przyjętym właśnie budżecie na rok 2020 zaplanowana subwencja oświatowa dla samorządów wynosi 49,8 mld zł. Ta liczba przyprawiła samorządowców o palpitację serca. Wprawdzie w porównaniu z poprzednim rokiem wzrosła ona o ok. 2,9 mld, lecz nijak nie chcą się w niej zmieścić podwyżki przyznane nauczycielom po zeszłorocznych strajkach. Dorzuciwszy do tego skokowy wzrost cen prądu, wywozu śmieci i kilku innych wydatków, mamy prosty przepis na początek mocnego „zaciskania pasa” w oświacie. Prezydenci kolejnych, dużych miast już otwarcie zapowiadają redukcję nauczycielskich etatów i komasację klas.

Paradoksalnie te działania nie mogą zbyt wiele zepsuć. To czy klasa liczy średnio trzydziestu czterech uczniów (jak obecnie), czy sześćdziesięciu czterech, prowadzącej lekcję osobie, większej różnicy już nie uczyni. W obu przypadkach nauczenie czegokolwiek tak licznej grupy młodych ludzi, upchniętych na małej powierzchni, graniczy z cudem.

Na szczęście dzięki postępowi technologicznemu ściśnięci jak szczury w klatce uczniowie już nie rzucają się sobie do gardeł (a przy okazji i nauczycielowi), lecz grzecznie zajmują tym, co nowego słychać w Internecie. Ćwicząc na swych smartfonach umiejętność szybkiego poruszania kciukami podczas czatowania, lub wzrok i refleks, gdy nad Facebook i Instagram przedkładają gry zręcznościowe. Każdy zdrowy na umyśle nauczyciel wie, iż najlepiej tego nie zauważać, bo jeśli utrudni się podopiecznym kontakt z telefonami, wówczas zaczną oni odczuwać stres związany z nadmiernym stłoczeniem w ciasnym pomieszczeniu. A to, jak dowiodło wiele naukowych eksperymentów, owocuje natychmiastowym wzrostem agresji. Ze smartfonami w klasie czy bez efekt edukacyjny jest tak samo zerowy, ale dzięki nim unika się niepotrzebnych ofiar.

Zresztą coraz częściej nauczyciele nie musza udawać utraty wzroku. Za sprawą spadku bezrobocia w kraju i tego, że dużo więcej zarobić można już nie tylko w przysłowiowej Biedronce, ale wręcz wszędzie, gdzie nie musi się uczyć dzieci, młodych nauczycieli prawie nie ma. Trzon kadry stanowią sympatyczne panie w wieku przedemerytalnym. Jako, że emerytury dla kobiet zapowiadają się głodowe, będą one wstanie uczyć nawet i po osiemdziesiątce. Pogorszenie wzroku w tym wieku, plus miniaturyzacja smartfonów wróżą, iż zarówno kadra nauczycielska, jak i uczniowie, będą z chęcią spędzać wspólnie czas podczas tzw. lekcji. Reasumując obserwacje co do punktu, w jakim znalazła się edukacja publiczna w III RP, to trumnę już mamy i teraz pora na wbijanie w nią kolejnych gwoździ.

Jednak nawet szkoła, w której uczniowie spotykają się po to, żeby wspólnie z nauczycielami stłoczyć się na osiem lub więcej godzin dziennie w klasach (jakby nie można było korzystać ze smartfonu siedząc w domu), bardzo wiele uczy.

Wiedza – czego uczy, jest bardzo istotna podczas "testu Zamoyskiego". Co inteligentniejsze osoby po przejściu przez wszystkie etapy edukacji publicznej w III RP pojmują, że rządzenie państwem opiera się na bezsensownym "mieszaniu herbaty". Uczeń w klasie pierwszej podstawówki nie ma żadnej pewności, czy potrwa ona lat osiem, czy sześć, a może dziesięć? Nim trochę podrośnie jedna partia rządząca może mu skrócić edukację podstawową, bo wymyśli gimnazja. Potem kolejna wydłuży, bo gimnazja zlikwiduje. Żadna z takich zmian strukturalnych nie poprawia jakości kadry nauczycielskiej, nie zmniejsza liczebności klas, nie generuje mądrych programów nauczania. Niczego nie poprawia ani nie ulepsza, lecz przecież nie o to w gruncie rzeczy chodzi. Dzięki "mieszaniu herbaty" politycy mogą zademonstrować swemu elektoratowi, jak bardzo im zależy na polskich dzieciach. Zaś wszelkie koszty codziennego burdelu, który przy okazji generują, przerzucić na rodziców oraz nauczycieli. Po przeżyciu kilku reorganizacji szkół i kumulacji roczników, każdy co bystrzejszy uczeń wie, iż w Rzeczpospolitej najważniejsze jest stwarzanie pozorów. Zaś troskę o przyszłość kolejnego pokolenia należy przetrzymywać nie w głowie, lecz tam gdzie kończą się plecy.

Do nauki egoizmu, braku dbałości o dobro publiczne oraz przyszłość państwa, należy jeszcze dorzucić pochwałę partyjniactwa. Była minister edukacji Anna Zalewska ze ślepym oddaniem wykonała polecenie zademonstrowania elektoratowi, że obietnice wyborcze Prawa i Sprawiedliwości realizuje bez oglądania na rozum, czy rozmiary szkód. Dając tak dowód swej ślepej wierność partii. Po takim dowodzie dostaje się od ręki miejsce na liście wyborczej, gwarantujące pensję 6 tys. euro na rękę, darmowe podróże po świecie i mnóstwo innych bonusów zapewnianych europosłom przez Parlament Europejski. Gdy się jest duszą i ciałem z partią wówczas życie staje się proste oraz dostatnie

Po tak wartościowych lekcjach wychowania obywatelskiego kolejne pokolenie za jakiś czas zajmie się Rzeczpospolitą. Jednak nadzieja zawsze umiera ostatnia. Być może okaże się, że podłączona podczas lekcji do smartfonów młodzież, unikając zdobywania wiedzy, równie konsekwentnie unikała przeglądania serwisów informacyjnych. Wynosząc ze szkoły jedynie niczym nieskażone umysły oraz niesamowicie gibkie kciuki.