Zajazdy stały się koniecznością w połowie XVII w., gdy urzędniczy aparat, rozsypującej się Polski, nie potrafił wyegzekwować wykonania ani sądowego wyroku, ani też królewskiego dekretu. Wówczas szanującym się szlachcicom nie pozostawało nic innego, tylko brać na siebie coś, czym wszędzie indziej w Europie zajmowało się państwo. Na tą zamierzchłą egzotykę patrzeć można z politowaniem, do momentu, aż zadamy proste pytanie – i co dalej z naszym wymiarem sprawiedliwości?

Reklama

Ma ono tę zaletę, że pozwala szybko zauważyć, iż nikt w III RP nie potrafi udzielić na nie jasnej odpowiedzi. Znikąd pomysłu, jak poradzić sobie z pasztetem, który od czterech lat w pocie czoła prokurował minister Zbigniew Ziobro, najpierw pod okiem swego prezesa, potem z coraz większym, własnym rozmachem. Teraz zaś mamy danie, zdolne z czasem zadławić całe państwo. Przy czym obie strony sporu, za sprawą którego kulawy i pachnący niesprawiedliwością polski system sądowniczy do reszty się ochwacił, wręcz tryskają niefrasobliwością.

Plany na przyszłość obozu władzy sprowadzają się do czekania aż problem sam się rozwiąże, czyli sędziowie zmiękną. Kierownictwo PiS czeka więc, aż Andrzej Duda ponownie wygra wybory prezydenckie, a przy okazji nominuje nowego Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, gdy dobiegnie końca kadencja prof. Małgorzaty Gersdorf. Jednocześnie przeczekuje się Komisję Europejską i europarlament. A sednem jest wyczekanie na moment, gdy większość sędziów uzna, iż musi zaakceptować nowe reguły gry. Tylko, co zrobi władza, gdy podobnie jak Sąd Rejonowym w Olsztynie zbuntują się inne sądy?

Popis arogancji, który dał w piątek prezes olsztyńskiego SR Maciej Nawacki, drąc na oczach trzydziestki sędziów projekt ich uchwały, może okazać się iskierką przyłożoną do lontu. W takich momentach kwestia tego, czy Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego miała prawo zawiesić olsztyńskiego sędziego Pawła Juszczyszyna, czy nie (bo ją zawiesił Sąd Najwyższy), traci znaczenie. Podobnie nieistotne stają się starania sędziego Juszczyszyna o wgląd do list poparcia członków KRS. Co było przez ostatnie tygodnie bardzo udanym reality show we wszystkich mediach. Teraz liczy się tylko publiczne naplucie w twarz grupie zawodowej przez człowieka, jednoznacznie postrzeganego, jako reprezentanta ministra Ziobry. Lepszego momentu do powszechnego buntu w sądach nie będzie.

Reklama

Na pewno powody do krótkotrwałej radości ma opozycja. Każde potknięcie Prawa i Sprawiedliwości, to większe szanse, iż dojdzie do drugiej tury w wyborach prezydenckich. Tę zaś Andrzej Duda może przegrać. Wtedy PiS-owi pozostanie jedynie skromna większość w Sejmie, wciśnięta między Senat, a prezydenckie veto. Do tego jeszcze gdzieś tam na zewnątrz okrągłego budynku przy Wiejskiej, będą czaić się w mroku, żądni zemsty sędziowie.

Ta wizja musi urzekać opozycję (no może poza Konfederacją), bo jej program naprawy wymiaru sprawiedliwości sprowadza się do postulatu przywrócenia tego, co było. Namacalnym dowodem tej tezy jest procedowany właśnie w Senacie projekt ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa. Kluczowymi jego założeniami są zniesienie Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego oraz to, że nowi członkowie KRS mieliby być powoływani przez sędziów. Restauracje starych porządków cechuje zazwyczaj to, że walą się od pierwszego podmuchu niezadowolenia ludu. Piękne czasy komfortu, gdy sędziowie stanowili grupę (obecnie rządzący uwielbiają używać w tym miejscu słowo „kasta”), mogącą mieć głęboko w nosie zdanie opinii publicznej, nagle odeszły w przeszłość. Ich trwanie gwarantował, narzucany przez stare elity III RP zakaz głoszący, że: „wyroków sądów się nie komentuje” (nawet jeśli wyły o pomstę do nieba). Łamanie tego tabu stało się dla liderów PiS-u jednym z kluczowych paliw politycznych. Zwykli ludzie zawsze łakną poczucia sprawiedliwości. Zaś piętnowanie konkretnych sędziów, którzy mieli je za nic, przyjmowano ze zrozumiałą radością. W końcu dostrzeżono to również po drugiej stronie barykady.

Co to oznacza czuje na własnej skórze sędzia Sądu Apelacyjnego w Łodzi Krzysztof Eichstaedt. W tym tygodniu prawomocny wyrokiem orzekł, że 25 lat więzienia dla pedofila, który zgwałcił i zabił trzyletnie dziecko to niewłaściwa kara, ponieważ sprawca zdecydowanie zbyt delikatnie potraktował ofiarę, by jego działanie uznać za morderstwo z premedytacją. Ot pacnął dzieciaka podczas gwałcenia i niechcący ukatrupił. To oznacza dla zabójcy maksymalnie 15 lat odsiadki (jeśli nie będzie oznak dobrego sprawowania). Kilka lat temu byłby to wyrok, jak wiele podobnych. Dziś polujący na sędziów minister Ziobro od razu zapałał medialnym oburzeniem i obiecał kasację w Sądzie Najwyższym. Chwilę potem z wyrazami zgrozy dołączył premier Morawiecki. Jednak najciekawsze jest to, iż równocześnie media, delikatnie mówić „pisosceptyczne” odkryły, iż Krzysztof Eichstaedt to „ziobyrystowski” sędzia, awansowany dwa lata temu przez ministra sprawiedliwości. Odkrycie, iż „on nie nasz” natychmiast zaowocowało napiętnowaniem osoby. Jedynie nienadążająca za rzeczywistością Małgorzata Kidwa-Błońska bąknęła dziennikarzom: „Nie komentuję wyroków sądów, to sąd wydaje wyrok”. Inni już wiedzą, że jeśli chce się pozyskiwać głosy wyborców, to po tak rażąco niesprawiedliwym wyroku, robi się dokładnie odwrotnie.

Reklama

Do czasów wiecznej strefy komfortu dla sędziów powrotu więc nie będzie, nawet jeśli wszystkie zmiany, uparcie forsowane przez ministra Ziobro, kiedyś wylądują w koszu. Tak zaczyna się podroż w nieznane. Jak na razie zapowiada się, że sędziowie wybiorą bunt przeciwko pozostałym władzom – ustawodawczej i wykonawczej lub ucieczkę w nieorzekanie. Furtkę do tego uchylił swą uchwałą Sąd Najwyższy, podważając prawomocność wyroków orzekanych przez składy sędziowskie, w których zasiadają osoby awansowane przez obecną KRS. Swoje trzy grosze dorzuca, uznana de facto przez SN za nielegalną Izba Dyscyplinarna SN. Prowadząc walkę z buntującymi się sędziami, otwiera wspomnianą furtkę na całą szerokość.

Po prostu w takim galimatiasie znalezienie pretekstu, by na stałe zawiesić pracę, okazuje się najwygodniejszym rozwiązaniem (zwłaszcza, gdy pensja nadal jest wypłacana). A co do kwestii, na ile będzie to zgodne z obowiązującymi przepisami, to wszystko w Polsce stało się kwestią interpretacji. Nie ma bowiem w III RP żadnego ośrodka zdolnego do egzekwowania prawa wobec władzy sądowniczej. Czyli straciło ono moc i znaczenie.

Ten stan bezwładu zapowiada się na dłużej. Natura jednak nie dopuszcza istnienia pustki i jeśli jakiś byt zanika, w jego miejsce szybko wchodzi inny. Kiedy pierwsza Rzeczpospolita stopniowo pogrążała się w anarchii, szlachta z poszczególnych ziem coraz mniej oglądała się na królewskie sądy, wybierając podczas sejmików własnych sędziów ziemskich. Zwykle była to osoba ciesząca się zaufaniem i popularnością wśród mieszkańców danego regionu. Przy czym nie troszczono się, czy miała wykształcenie prawnicze, ani też o jej znajomość prawa obowiązującego w Rzeczpospolitej.

Skoro państwo go nie egzekwowało, to i obywatele niespecjalnie się nim przejmowali. Sędzia ziemski rozsądzał spory i orzekał winy na podstawie własnego poczucia sprawiedliwości. Jeśli nie zgadzało się ono z poczuciem sprawiedliwości ogółu, wówczas sejmik wybierał sobie innego sędziego. Natomiast, gdy zapadał wyrok, a przegrany nie chciał go respektować, przychodziła pora na zajazd. Zainteresowana egzekucją wyroku osoba zwoływała sąsiadów, po czym szukała zawodowca, specjalizującego się w organizowaniu takich przedsięwzięć. To on obejmował komendę i dowodził podczas wkroczenia do dóbr skazanego. Zwykle rzecz szła o ściągnięcie odszkodowania, rzadziej o pojmanie i osadzenie w ciemnicy. Zajazdy działały skutecznie, bo szlachecka społeczność gremialnie stawała po stronie osoby, na której korzyść orzekł sędzia. Ten niezwykły system wymierzania sprawiedliwości funkcjonował niemal dwieście lat, ku zdumieniu całej Europy. A, że Polacy lubią zadziwiać, kto wie czy za jakiś czas nie usłyszymy nieco już zapomniany okrzyk: "Panowie Bracia szable w dłoń!"